Lisicki: Niezgoda na żonglowanie prawdami wiary

Lisicki: Niezgoda na żonglowanie prawdami wiary

Dodano: 
Non possumus. Niezgoda, której uczy Kościół
Non possumus. Niezgoda, której uczy Kościół Źródło:Wydawnictwo DEMART
Rozmowa z Pawłem Lisickim jest jednym z rozdziałów książki Pawła Milcarka i Tomasza Rowińskiego "Non Possumus. Niezgoda której uczy Kościół", która ukazała się w 2020 roku nakładem wydawnictwa Demart.

W imię Babci. Niezgoda na żonglowanie prawdami wiary

Wprowadzenie

Jednym ze znaków rozpoznawczych Kościoła jest szacunek dla pobożności zwykłych ludzi. Mając w swoich szeregach wielu uczonych i szczególnie zaangażowanych, Kościół również ich dążenia i oczekiwania podporządkowuje dobru przysłowiowej pobożnej staruszki, a mówiąc szerzej – dobru szerokich rzesz wiernych. Kościół katolicki idzie, co prawda, ze swoimi wymaganiami w tę stronę, w którą zmierzają jego święci, osoby nadzwyczajne, ale zawsze pilnuje, żeby nie opuścić i nie zdezorientować o wiele liczniejszych wiernych, którzy są do świętości powołani, a może idą tam trochę wolniej. To samo dotyczy teologii katolickiej: ona rozwija się aż do szczytów subtelności, ale jej podstawowe prawdy, artykuły wiary dają się streścić w formach uchwytnych i dających się pojąć przez umysły dalekie od zawodowej teologii.

W tej sprawie każdy porządny autor katolicki powie tak samo: dziwne są wiara i teologia, które mają w pogardzie lub obojętności wiarę naszych rodziców, dziadków, przodków, wiarę i pobożność wieków przeszłych. Ten, kto chce tutaj coś rozwinąć, udoskonalić, powinien zawsze wytłumaczyć swe zamiary z pokorą i rzetelnością – wobec zastępów „ubogich Pana”, w ciągłości pokoleń.

A jednak dzieje się w tej sprawie coś złego. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, gdy ten czy inny teolog, duszpasterz, nauczyciel wiary sygnalizuje swoim słuchaczom, podopiecznym, owieczkom – że właśnie „od wczoraj” lub „z dniem dzisiejszym” wszystko się zmieniło, „Kościół dziś rozumie to zupełnie inaczej”, a ich wiadomości katechizmowe stały się zdezaktualizowane. Bywało tak często w ciągu ostatnich lat kilkudziesięciu. Oczywiście Kościół w całej swojej historii nieraz musiał wymagać od swoich wiernych, żeby czegoś się douczyli, coś zrozumieli głębiej, przyjęli w innym sformułowaniu – ale to zupełnie coś innego niż dumne ogłoszenie, że Kościół (lub jego rzecznicy) rzekomo przestał wierzyć tak samo, jak wierzyły z nim pokolenia i rzesze. W końcu powstaje zamieszanie, w którym każdy każdemu może powiedzieć, że nie nadąża za zmianami.

Jakie znaczenie ma dla naszej osobistej wiary to, jak wierzyły poprzednie pokolenia katolików? Czy jest to, ogólnie rzecz biorąc, jakiś wzór – czy raczej przedmiot naszych sądów i osądów? Chodzi tu zresztą nie tylko o indywidualne doświadczenie każdego i każdej z nas, lecz także o sytuację całej wspólnoty Kościoła: czy odnajduje się również w swoich przeszłych pokoleniach – czy musi patrzeć na nie z krytyką lub pobłażliwością?

Tę kwestię postanowiliśmy rozważyć z Pawłem Lisickim, znanym publicystą i eseistą, który w swych publikacjach dotyczących problemów Kościoła dzisiaj stawia tezę o zerwaniu między aktualną świadomością religijną a tradycyjną wiarą katolicką.

Rozmowa

Papież Franciszek ma zwyczaj wspominać z ogromnym szacunkiem o mądrości naszych dziadków i babć. Na przykład w kazaniu wygłoszonym na Jasnej Górze w roku 2016 mówił o ważnej roli babć w przekazywaniu wiary. To piękne, prawda?

Paweł Lisicki: Piękne i wzruszające. Przy innej okazji Ojciec Święty mówił wprost o potrzebie zachowania tej „pochodni, którą przekażą ci dziadek i babcia”.

Mogę spytać o Pana własne doświadczenie w tej sprawie? O wpływ babci czy dziadka?

P.L.: Jaka była wiara mojej babci? Pamiętam ją, jak co dzień odmawiała pod wieczór różaniec, modląc się w ciszy, długo, z oddaniem. Kiedy ją czasem pytałem, o co się modli, odpowiadała, niezrażona moim ironicznym tonem, że za dusze w czyśćcu cierpiące. „I myśli babcia, że to im pomoże?” – próbowałem się przekomarzać. „Nic nie rozumiesz”, odpowiadała i zagłębiała się w zdrowaśki, przesuwając paciorki między swoimi niezbyt zgrabnymi, pulchnymi palcami. Czasem odchodziłem, czasem kpiłem.

A więc to nie były łatwe kontakty. Jaka była z tego nauka? Modlitwa babci opisała Panu jej wiarę?

P.L.: Babcia na pewno wierzyła w sąd Boży, wierzyła, że istnieje bezpośredni związek między Bożą sprawiedliwością a naszymi czynami na ziemi, dlatego tak bardzo troszczyła się o to, żeby w razie śmierci zdążyć z ostatnim namaszczeniem. Żeby tylko zdążył do niej dotrzeć na czas ksiądz, kiedy będzie umierała. Kiedyś bardzo przejęła się tym, że z jakichś, już teraz niezbyt jasnych, powodów nie mogłem pójść na Mszę i do Komunii w pierwszy piątek miesiąca. „Bardzo niedobrze”, mówiła, potrząsając głową, bo wierzyła, że kto był przez dziewięć kolejnych pierwszych piątków u spowiedzi i Komunii, ten na pewno nie umrze w grzechu śmiertelnym. Będzie miał szansę przed zgonem się wyspowiadać i uzyskać odpuszczenie win. Tak, wiara babci, choć na pewno miała momenty radosne – pamiętam, jak razem cieszyliśmy się, oglądając tuż po Mszy, na którą zaprowadziłem ją do warszawskiej parafii świętego Stanisława Kostki, transmisję pierwszej Mszy odprawionej przez Jana Pawła II – krążyła wokół spraw ostatecznych. Im babcia była starsza, tym było to wyraźniejsze. W ostatnich latach przed śmiercią całkiem już oddaliła się od świata żywych, przy życiu trzymała ją jeszcze wiara, że modląc się, przyczynia się do zbawienia innych.

Myślę, że wiele osób ma takie wspomnienia. Można powiedzieć, że to taki katolicki standard...

P.L.: Owszem. Ale mnie się ten standard nie składa z tym, co słyszę dzisiaj. Odczuwam jakąś nieciągłość. Nie umiem na przykład, mimo najlepszej woli, tej wiary, którą przekazała mi babcia, wpasować do tego, co słyszę z ust Papieża Franciszka.

Sprawiedliwość i miłosierdzie

Babcia nie zgadza się z Papieżem? Ona chyba by nie chciała znaleźć się w takiej sytuacji?

P.L.: Nic na to nie poradzę. Pierwsza rzecz, która nie daje mi spokoju, jest prosta: jak to się stało, że z kazań papieskich całkowicie zniknęło słowo „sprawiedliwość”? Ono pojawia się nie tylko rzadko, ale już głównie jako cytaty z psalmów lub na przykład kiedy chodzi o „Sprawiedliwych wśród narodów świata”. Podobna anihilacja dotknęła innego słowa – „sędzia”. Otóż nie mam wątpliwości, że ucząc się z babcią religii, dowiedziałem się, że „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”. Proste pytanie brzmi zatem tak: Dlaczego mówiąc tyle o miłosierdziu Bożym, Papież nie wspomina o Bożej sprawiedliwości? To tym bardziej intrygujące, że jednak kiedyś Ojciec Święty powiedział, że „Miłosierdzie to imię Boga”, a także, że „Boża sprawiedliwość polega na miłosierdziu”. Gdzie indziej zaś nauczał, że miłosierdzie i sprawiedliwość są tym samym.

Mamy więc wyjaśnienie?

P.L.: Wszystkie te metafory brzmią dobrze, wspaniale wręcz, jak jednak można je zrozumieć? Jeśli nie ma różnicy między twierdzeniem, że Bóg jest miłosierny i że jest sprawiedliwy, to dlaczego Ojciec Święty wciąż wybiera to pierwsze określenie? Logicznie – jeśli oba terminy są tożsame, są wymienne. Jeśli Boża sprawiedliwość polega na miłosierdziu, to i Boże miłosierdzie polega na sprawiedliwości. Nie chodzi tu jednak o grę pojęciową. Kto mówi o sprawiedliwości – uczyła tradycyjna wiara – zakłada istnienie obiektywnego porządku dobra i zła, porządku ponadczasowego i niezmiennego. Zgodnie z nim zło, grzech obciążają człowieka; w skrajnej sytuacji, gdy jest to grzech śmiertelny, a więc gdy w człowieku zwycięża stała wola zła, pociąga to za sobą karę wieczną. Karę, czyli zewnętrzną dolegliwość, której człowiek nie chce, która dotyka go wbrew jego woli. Co ma zatem do zrobienia, w takim ujęciu, miłosierdzie Boże? Otóż jest ono, można by powiedzieć, szczególną życzliwością, jest nadzwyczajną i wolną łaską Stwórcy wobec człowieka, który na nią nie zasłużył i nie ma prawa się jej spodziewać. Przekładając to na język sądowy, można by powiedzieć, że Bóg jest sędzią i jednocześnie obrońcą człowieka: bierze pod uwagę jego słabości, interpretuje każdą wątpliwość na jego korzyść, dąży do jego ocalenia. Dlatego święty Tomasz z Akwinu mówił, że miłosierdzie jest pełnią sprawiedliwości. Pełnią, bez której czysta sprawiedliwość byłaby okrucieństwem. W żadnym razie nie oznacza to jednak, że miłosierdzie może sprawiedliwość zastąpić. Jeśli Bóg byłby po prostu i wyłącznie miłosierdziem, to czym byłby obiektywny porządek moralny? Jaka ostatecznie byłaby różnica między dobrem i złem? Jeśli sprawiedliwość polega po prostu na miłosierdziu, to w jaki sposób Bóg może być jeszcze sędzią? Czym innym jest być sędzią łagodnym, a czym innym zrezygnować w ogóle z sądzenia. Czy można być sędzią i nie móc wymierzać kary? Jak można twierdzić, że Bóg karze za zło, i jednocześnie uznawać, że do żadnego karania zdolny nie jest i być nie może? Wszystko to robi się jeszcze bardziej niejasne, kiedy przytoczy się kilka innych nauk Ojca Świętego. W Polsce mówił w Krakowie: „Bóg nas miłuje takimi, jakimi jesteśmy, i żaden grzech, wada czy błąd nie sprawią, by zmienił swoje zdanie”. Wcześniej, w posłaniu do przeciwników kary śmierci, mówił, że żaden grzech, choćby najbardziej okrutny, nie odbiera przestępcy prawa do życia. Czyli żaden grzech człowieka nie ma wpływu na to, że Bóg go kocha. W podobnym duchu Franciszek napisał w Amoris Laetitia: „Nikt nie może być potępiony na zawsze, ponieważ nie jest to logika Ewangelii”. Znowu chciałbym zrozumieć, czy te słowa są tylko niejasnymi metaforami, czy też faktycznie Papież uważa, że wieczne potępienie nie istnieje. W końcu to całkiem ważne pytanie, nieprawdaż?

Również w zestawieniu z wiarą naszych babć...

P.L.: Jeśli poważnie wzywa się mnie, żebym był wdzięczny babci za wiarę, jaką mi przekazała, to nie mam wątpliwości, że w jej głowie myśl o niemożności potępienia wiecznego byłaby czymś horrendalnym. Co zrobić z jej nadzieją na uniknięcie grzechu śmiertelnego? Z jej wysiłkiem, by pomóc duszom w czyśćcu? Ojciec Święty wiele razy wskazywał, jak ważną rzeczą musi być dla chrześcijanina miłość słabszych, biednych, upadłych, opuszczonych. Ta właśnie gotowość niesienia pomocy ubogim i porzuconym zdaje się być jedną z najważniejszych cech miłości chrześcijańskiej. Ale właśnie w tym miejscu pojawia się istotny problem: we wspaniałej przypowieści o sądzie ostatecznym, z XXV rozdziału Ewangelii Mateusza, padają te straszne słowa, które sędzia wypowiada do niemiłosiernych: „Nie znam was”. To tam też jednoznacznie mówi się o wiecznej karze potępienia: „Idźcie precz ode Mnie!”. Nie słyszę jednak o tym od Papieża w żadnym z kazań w ciągu kilku już lat pontyfikatu.

Może więc wiarę babci przekazaną Panu trzeba teraz skorygować? Może zwyczajnie nasze babcie nie wszystko dobrze rozumiały?

P.L.: Dręczy mnie inne pytanie. Słowa, że Bóg miłuje nas, akceptuje takimi, jacy jesteśmy, że nasza grzeszność w żaden sposób na owo Boskie nastawienie nie wpływa, bo po Bogu możemy oczekiwać jedynie miłosierdzia, dziwnie kłócą mi się nie tylko z wiarą mojej babci, lecz także z tym, czego Kościół zawsze nauczał. Kto mi nie wierzy, niech sięgnie do katechizmu lub modlitewnika. Otóż pierwszym przestępstwem przeciw Duchowi Świętemu jest „grzeszyć zuchwale w nadziei na Boże Miłosierdzie”. Więc bardzo proszę, niech mi ktoś wyjaśni, jak to jest. Czy jeśli jestem przekonany, do czego namawia mnie Papież, że Bóg kocha mnie mimo moich grzechów, że mogę grzeszyć, ile zechcę i jak zechcę, a On i tak będzie mnie zawsze akceptował i dokładnie tak samo kochał, to czy owa nauka o zuchwałej nadziei na Boże Miłosierdzie zniknęła? Niech mnie ktoś pouczy. A może chodzi o to, że owo Boże Miłosierdzie zawsze jest możliwe pod warunkiem, że wcześniej się nawrócę, zła i błędów wyrzeknę? Być może, tyle że Papież nigdy w swoich wypowiedziach tych rzeczy nie łączy. Nigdy takiego warunku nie stawia! Raczej mówi, jak w Krakowie, „że zawsze jesteśmy umiłowanymi dziećmi Bożymi”. Zawsze? Czyli znowu wraca pytanie, czy – zdaniem Papieża – człowiek może cierpieć wieczne kary. Jeśli Bóg nie może się od człowieka odwrócić, jeśli zawsze, a więc i w wieczności go kocha, to na czym miałoby polegać potępienie? Tak samo nie pojmuję wielu innych słów. Nie rozumiem twierdzenia, że „brak akceptowania samych siebie, życie w niezadowoleniu i myślenie w sposób negatywny, oznaczają brak uznania naszej najprawdziwszej tożsamości”. A więc mam siebie akceptować także wtedy, kiedy grzeszę i robię zło? Tak, wiem doskonale, że je robię, nie chciałbym tego, a jeśli mi się to zdarza, odczuwam wyrzuty sumienia. Teraz jednak słyszę, że mam siebie zaakceptować takiego, jakim jestem.

Powiedzmy tak: Papież jest pasterzem, duszpasterzem, reaguje na to, że ludzie kojarzą chrześcijaństwo z naukami budzącymi lęk, i w związku z tym zanim powie to, co trudne, pokazuje to, co prostsze, cieplejsze… Może tak?

P.L.: Być może za tymi naukami kryje się jakaś nieujawniona, głęboka strategia. Może to świadome i celowe podkreślanie miłosierdzia przez Papieża ma pozwolić przełamać barierę, jaka oddziela współczesnych ludzi od wiary. Być może współczesny człowiek jest bardziej wyczulony, bardziej wrażliwy na zło i niegodziwość, dlatego nie może już zaakceptować starej wizji Boga, Sędziego. Kto zatem chce do człowieka dotrzeć, musi mu pokazać Boga od innej strony, właśnie jako czułego, szukającego ludzkiego szczęścia, troszczącego się bez przerwy o nasze potrzeby, opatrującego nasze rany Miłosiernego Ojca. Boga, który zabiega o nas, kibicuje nam, który nie chce widzieć niczego, co złe. Byłby to zatem zabieg pedagogiczny? I te tłumy radosne i wiwatujące – czyż nie są potwierdzeniem skuteczności tej papieskiej retoryki? Nie sądzę. Czy chrześcijaństwo ma polegać na tym, by ludziom mówić to, co chcą usłyszeć? A jeśli tak, to jaki jest sens wysiłku moralnego? Walki ze złem i grzechem, skoro moja grzeszność niczego w stosunku Boga do mnie nie zmienia? Czyż raczej nie winienem siebie potępiać i odrzucać swego pożądania i swojej pychy?

Nie rozumiem tych nauk i nie potrafię ich, powtarzam, wpasować w to, co przekazała mi babcia. Cieszę się, że Papież gromadzi miliony wiernych – pokazuje to, jak bardzo zakorzeniony jest szacunek dla następcy Piotra (widzieliśmy to w Polsce). Ba, nawet to, że tak łatwo i tak bezkrytycznie przyjmuje się jego słowa, ma też dobrą stronę, pokazuje naturalną ufność i gotowość przyjmowania za dobrą monetę wszystkiego, co następca Piotra mówi. Jednak, cóż, widocznie ten dar ufnego przyjmowania wszystkich nauk dlatego, że wypowiada je biskup Rzymu – został mi zabrany.

Dziwna debata teologiczna

Nie jest to na pewno wesoły wniosek... Tym bardziej że sądzę, iż wielu ludzi ma wrażenie tego dysonansu, o którym Pan mówił. Pojawia się na dużą skalę zjawisko – powiedzmy – pewnej ostrożności wobec różnych słów Franciszka.

P.L.: A równocześnie to, co uderza we współczesnej debacie religijnej, to fakt, że najbardziej rewolucyjne stwierdzenia przechodzą w niej… bez echa. Jakże to tak, myślę sobie, czyżby wszyscy otępieli, całkiem słuch stracili, zupełnie już przestali zważać na słowa? Są one tylko pustym dźwiękiem, znakiem odległym i niewyraźnym nigdy niedosiężnej prawdy? Nie wiem.

Na przykład przy okazji 50-lecia kapłaństwa Papież mówi, że nazywanie Matki Bożej współodkupicielką i pośredniczką wszystkich łask jest głupotą. Ci, którzy przychodzą do niego z projektem określenia Matki Bożej jako współodkupicielki, popełniają głupotę. To powinno wywołać szczególne zainteresowanie, zwłaszcza w tak maryjnym katolicyzmie, jak polski. Jakoś dziwnie jest cisza, polska prasa katolicka usiłuje ominąć sprawę.

Tylko że ten tytuł maryjny nie jest dogmatem.

P.L.: Mimo to skojarzenie go z głupotą wydaje się czymś absolutnie szokującym. Samo określenie „współodkupicielka” nie zostało zdogmatyzowane przez Kościół, ale jest częścią powszechnej, katolickiej pobożności. Wszyscy katolicy w Polsce modlą się do Matki Bożej słowami „pośredniczko nasza”. Tych modlitw jest bez liku, one są po prostu częścią naszej wiary, więc jak można tak łatwo powiedzieć, że to jest głupota? Mnie to się kojarzy z jakimś bardzo protestanckim duchem. Dlaczego? W protestantyzmie mamy to skrupulatne odmierzanie, żeby przypadkiem za dużo nie dać Matce Bożej. Obawę, że każde wyniesienie Maryi oznacza uszczuplenie pozycji Jej Syna.

Jednak wciąż chodzi o tytuł, który nie został przypisany Maryi oficjalnie, jest wokół tego cała dyskusja teologiczna...

P.L.: Ale mam wrażenie, jakby ktoś nie miał trudności z kopnięciem pobożności i wiary naszych babć i dziadków, nas samych też. Kiedyś trafiłem na wywiad Ojca Świętego Franciszka dla włoskiego dziennika „Avvenire”. Dotarłem do niego na jednym z amerykańskich portali i pomyślałem, że tym razem albo do tłumaczenia musiał wkraść się błąd, albo ktoś celowo słowa Papieża wypaczył. Niemożliwe, mniemałem, żeby wypowiedź tak znacząca, tak istotna i nowa nie spotkała się z lawiną komentarzy, analiz, opinii. Jakież było moje zdumienie, kiedy znalazłem ją, w takiej samej postaci, przytoczoną po polsku przez Radio Watykańskie! Papież Franciszek powiedział, że „wszelki prozelityzm między chrześcijanami jest w sobie ciężkim grzechem i jest sprzeczny z samą dynamiką stawania się i bycia chrześcijanami”. I żeby nikt nie miał wątpliwości, co miał na myśli, dodał: „Kościół to nie drużyna piłkarska, która szuka kibiców”. Naprawdę, to właśnie Ojciec Święty powiedział i, też naprawdę, nikt niemal tych słów nie zauważył!

Ewangelizacja czy... prozelityzm?

Kluczowe jest tu zapewne dobre rozumienie słowa „prozelityzm”?

P.L.: Czym jest „prozelityzm między chrześcijanami”? Oczywiście, nawracaniem, przekonywaniem do swych racji. Jest tym, co do tej pory Kościół katolicki zawsze robił i co zawsze uważał za swój obowiązek: pokazywaniem prawdy Objawienia i przekazywaniem jej w nieuszczuplonej postaci, także tym, którzy, jak protestanci, jej nie przyjmowali i nie przyjmują. Teraz jednak nawracanie zostało nazwane „prozelityzmem” – już samo to słowo jest dziwaczne, pierwotnie stosowano je w odniesieniu do pogan, którzy nawracali się na judaizm. Nie mniej zaskakuje metafora, jaką posłużył się Papież: porównał nawracanie do zdobywania kibiców przez różne drużyny sportowe. Tak jakby przynależność do wspólnoty chrześcijańskiej – katolickiej, luterańskiej, prezbiteriańskiej lub metodystycznej – była tym samym, co kibicowanie jakiemuś zespołowi. Czyli: wiadomo, że kluby są sobie równe, żaden nie jest bardziej prawdziwy i autentyczny, tak samo jest z Kościołami. Czytałem te słowa wiele razy, tak jak i cały wywiad w „Avvenire”, i doprawdy, włos jeżył mi się na głowie. Przecież, jeśli Papież mówiłby prawdę, wyszłoby na to, że przez ostatnich kilka wieków katoliccy nauczyciele, którzy dążyli do nawracania protestantów, popełniali ciężki grzech! Nie byle jacy nauczyciele, ale praktycznie wszyscy papieże od XVI wieku, a także najwięksi i najbardziej szanowani jezuici, ojcowie zakonu, z którego Franciszek się wywodzi. Czym innym zasłynął Piotr Kanizjusz, jak nie odzyskaniem dla katolicyzmu Niemiec? Na czym polegało zaangażowanie Piotra Skargi, jak nie na walce o dusze protestantyzujących się Polaków? A jak rozumieć tych wszystkich ludzi, którzy w XIX, XX wieku odkryli, że to Kościół rzymski przechował nieskażone słowo Objawienia? Czy kardynał Newmann też nie rozumiał „dynamiki bycia chrześcijaninem”? Po jakie licho przez tyle lat zmagał się z sobą i z otoczeniem? Co zrobić z Chestertonem? Z Julianem Greenem, z Evelynem Waugh? Więc to wszystko było bez sensu? To, czym Kościół do tej pory się chlubił – setkami, tysiącami konwertytów – nagle stało się „ciężkim grzechem”?

Spór o autentyczność, podawanie racji, tłumaczenie, dążenie do pełni prawdy okazuje się nagannym „prozelityzmem”? I tak jak jedni kibicują Realowi Madryt, a inni Barcelonie, jedni Legii Warszawa, a inni Polonii, tak też jest z katolikami i luteranami i episkopalianami i adwentystami? Niech każdy zostanie u siebie, niech każdy swoim kibicuje, niech każdy pilnuje swoich sektorów?

Spodziewam się, że w tle tego papieskiego zdania jest ekumenizm, nauki Soboru Watykańskiego II. To akurat nie musiało się jeszcze odcisnąć na pojęciach naszych babć.

P.L.: Rzeczywiście, Papież Franciszek w cytowanym tu wywiadzie kilka razy odwoływał się do Soboru Watykańskiego II. To w jego tekstach, najwyraźniej, upatruje uzasadnienia swojej postawy. Tyle że mimo pewnej mglistości i często braku precyzji, teksty soborowe niczego podobnego do tego, czego naucza Papież, nie zawierały. Ot, w słynnej skądinąd deklaracji Dignitatis humanae, jednym z najważniejszych dokumentów Soboru, ojcowie napisali: „Wierzymy, że owa jedyna prawdziwa religia przechowuje się w Kościele katolickim i apostolskim, któremu Pan Jezus powierzył zadanie rozszerzania jej na wszystkich ludzi, mówiąc Apostołom: «Idąc tedy, nauczajcie wszystkie narody, chrzcząc je w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, ucząc je zachowywać wszystko, cokolwiek wam przykazałem» (Mt 28,19-20). Wszyscy ludzie zaś obowiązani są szukać prawdy, zwłaszcza w sprawach dotyczących Boga i Jego Kościoła, a poznawszy ją, przyjąć i zachowywać”. To, co Sobór czyni obowiązkiem każdego człowieka – działania służące poznaniu jedynej prawdziwej religii przechowywanej w Kościele katolickim, przyjęcie jej i zachowanie – Papież nazywa grzechem, i to nie byle jakim, ale ciężkim.

Ten sam Sobór w dekrecie o ekumenizmie naucza: „Sposób formułowania wiary katolickiej żadną miarą nie powinien stać się przeszkodą w dialogu z braćmi. Całą i nieskazitelną doktrynę trzeba przedstawić jasno. Nic nie jest tak obce ekumenizmowi, jak fałszywy irenizm, który przynosi szkodę czystości nauki katolickiej i przyciemnia jej właściwy i pewny sens”. Ale czy słowa Franciszka to nie właśnie hiperirenizm? Dalej: w podpisanym przez kardynała Josepha Ratzingera, przyszłego Papieża Benedykta XVI, dokumencie Dominus Iesus, ogłoszonym na polecenie Jana Pawła II, zostało napisane: „Nie wolno więc wiernym uważać, że Kościół Chrystusowy jest zbiorem – wprawdzie zróżnicowanym, ale zarazem w jakiś sposób zjednoczonym – Kościołów i Wspólnot eklezjalnych”. Jak to wiernym nie wolno, skoro sam Papież stwierdza, że różne wspólnoty kościelne są niczym drużyny piłkarskie, a przekonywanie do zmian barw klubowych jest moralnie niewłaściwe?

Wytoczył Pan ciężkie działa przeciw jednemu zdaniu z wywiadu. Może jego sens jest inny?

P.L.: Spróbujmy więc raz jeszcze je zbadać. Po pierwsze, może Franciszek nie powiedział tego, co powiedział? Jednak skoro dokładnie te same twierdzenia padają we włoskim oryginale, angielskich tłumaczeniach i oficjalnym polskim przekładzie, tej tezy nie da się obronić. Po drugie, Franciszkowi może chodziło o coś innego, niż to się powszechnie przyjmuje? Ale każda słownikowa definicja „prozelityzmu” jasno mówi, że chodzi o zmianę wiary, o przejście z jednej wspólnoty religijnej do drugiej. Może Papież miał na myśli przymusowe nawrócenia? Nie. Mówi „wszelki prozelityzm”, a więc także ten, do którego dochodzi za pośrednictwem słowa, argumentów, przekonywania. A może ma na myśli płytki prozelityzm, kiedy to ktoś zmienia poglądy jak rękawiczki lub robi to ze względu na materialne korzyści? Tyle że takiego zastrzeżenia nie ma. Trzeba by zatem jego wypowiedź rozumieć dosłownie? Lecz to nie do przyjęcia. Gdyby faktycznie Franciszka rozumieć literalnie, to trzeba by uznać, że dokonał radykalnego przewrotu i przekreślił Tradycję. Tylko i ta hipoteza ma swoją słabą stronę. Bo gdyby tak się stało, to przecież taki akt zostałby, nie ma wątpliwości, powszechnie dostrzeżony. Przecież setki, tysiące teologów, historyków, znawców dostrzegłoby owo zerwanie i przynajmniej dopominałoby się wyjaśnień. Przynajmniej pytałoby, o co chodzi. Ba, błagałoby o wytłumaczenie, szukałoby właściwego znaczenia. Tymczasem słowa padają, są czytane, docierają w różnych językach do całego świata – reakcji nie ma. W czym rzecz? Czy język aż tak się zdezawuował? Może wszyscy, co się tyczy możliwości dotarcia do prawdy religijnej, stali się tak wielkimi sceptykami, że najosobliwsze nawet stwierdzenia nie spędzają im snu z powiek? Może powszechnie przyjmują, że żadne twierdzenie Boga nie sięga, a dogmaty wiary są jedynie odbiciem niejasnym i symbolicznym nieskończenie niepochwytnego Słowa? A może odpowiedź jest jeszcze inna: zbliżamy się do chwili, o której mówił Jezus, gdy pytał: „Czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę, gdy przyjdzie?”. Powszechna oziębłość i obojętność zastąpiły gorliwość. Paplanina wyparła wiarę. Cóż, niezwykła to epoka, w której żeby wyjaśniać wypowiedzi następcy świętego Piotra, trzeba odwoływać się do czasów ostatecznych.

Nie wiem, czy to w jakikolwiek sposób pocieszające, ale przecież po podpisaniu przez Franciszka międzyreligijnej deklaracji z Abu Dhabi rozległy się mocne głosy krytyki. Na przykład biskup Marian Eleganti ze Szwajcarii napisał, że ta deklaracja „przyćmiła Jezusa jako Zbawiciela”.

P.L.: Tych głosów krytycznych jest, mimo wszystko, niewiele. Przecież w deklaracji podpisanej przez Papieża czytamy, że „pluralizm i różnorodność religii, koloru skóry, płci, rasy i język są wyrazem mądrej woli Bożej, z jaką Bóg stworzył istoty ludzkie”. To zdanie, tak jak jest napisane, w prostej formie, jest zdaniem całkowicie zaprzeczającym całej tradycji chrześcijaństwa i całej nauce Chrystusa. Gdyby ono było prawdziwe, to Kościół nikogo by nie nawracał, a przecież docierał do innych religii. Jak byli poganie w Rzymie, to po co do nich szedł święty Paweł? Po co szedł święty Piotr? Po co szli apostołowie? Dlaczego ich nawracali na chrześcijaństwo?

Taki dokument, mówiący, że Bóg chce, żeby istniały różne religie, oznacza więc zaprzeczenie całej nauki chrześcijańskiej. To nie koniec. Na tej podstawie zaczęła swoje działania nowa instytucja, odbywająca swoje posiedzenia na Watykanie: Najwyższy Komitet do spraw Braterstwa Ludzkiego? Piękna masońska nazwa swoją drogą... Stolicę Apostolską reprezentują w tym Komitecie przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Dialogu Międzyreligijnego kardynał Miguel Ángel Ayuso Guixot i sekretarz specjalny Ojca Świętego Yoannis Lahzi Gaid, plus kilku przedstawicieli świata arabskiego. Gdy słyszę o tych projektach, flaki się we mnie wywracają, bo albo mamy do czynienia z jakąś totalną szopką i bzdurą, albo z jawnym zerwaniem z tym, co stanowi istotę chrześcijaństwa.

Reaguje Pan nerwowo?

P.L.: Czasem krew mnie zalewa, kiedy słucham takich mędrców, którzy mówią: „więcej radości”, „więcej optymizmu”, „nie skupiać się na tym, co jest złe”. Chciałbym się skupiać tylko na tym, co jest dobre, ale czy mam tego nie widzieć? Co mam z tym zrobić? Nie możemy udawać, że to wszystko normalne. Nie możemy.

Posłowie

Z rozmowy z Pawłem Lisickim wynika, że problem nie polega wyłącznie na szacunku do wiary naszych babć i dziadków, lecz na tym, czy w Kościele szanujemy tę wiarę, którą on nam przez wieki przekazywał. Czy znaleźliśmy się we wspólnocie wierzących jako twórcy nowej wiary (oczywiście: „nowej lepszej”!), czy jako uczniowie wiary nam przekazywanej przez pokolenia?

Dzisiaj jest to na pewno również kwestia sposobu traktowania wiary Kościoła przez tych, którzy mają ją wyjaśniać i jej bronić ze względu na ich szczególną rolę nauczycieli. Na przykładzie sposobu nauczania Papieża Franciszka nasz rozmówca pokazał, że nie wystarczy sama pochwała wiary przeszłych pokoleń – w tym i tej przysłowiowej wiary naszych babć i dziadków – gdyż równocześnie trzeba pozostawać z tą wiarą w zgodzie, w ciągłości, bez wywracania jej znaczeń, które dla babć i dziadków były oczywiste. Jaki sens ma zalecanie czerpania ze świadectwa babci, jeśli natychmiast to świadectwo byłoby przedmiotem uwagi, że „dziś już tak nie uważamy”?

W świecie przechodzącym wiele głębokich przełomów Kościół idzie z depozytem pochodzącym spoza nich. Ewangelia jest w tym sensie zawsze nowa, dla każdej epoki może być świeżym odkryciem – w związku z tym może się zdarzyć (i zdarzało się nieraz), że to ludzie młodzi, jakieś „nowe pokolenie” odkrywa wiarę katolicką na nowo, czasami wbrew starszemu pokoleniu, w którym dominowała niewiara. Wówczas może być tak, że to ojcowie i matki nauczą się wiary od swoich dzieci, nie odwrotnie. Ale nie tego dotyczą nasze niepokoje. Zwracaliśmy uwagę na sytuację, gdy niezgoda i zerwanie zaczynają dzielić wierzących, pobożnych z wcześniejszych i późniejszych pokoleń; gdy dzielą Kościół na „stary” i „nowy”.

Według średniowiecznego mędrca świętego Tomasza z Akwinu chrześcijańska staruszka – vetula christiana – wie o Bogu z zasady więcej niż najwięksi pogańscy myśliciele, Platon czy Arystoteles. Być może nie wie nieraz tyle, ile wiedzą uczeni teologowie i biskupi rządzący Kościołem. Ale może gdy ci ostatni chcą coś powiedzieć bardziej po nowemu, powinni jakoś bardziej liczyć się z tym, jak staruszka nauczyła wnuki?

W starożytnym Pasterzu, ważnym utworze chrześcijańskim z II wieku, Kościół został przedstawiony jako starszawa kobieta, która przechadza się z małą książeczką. Spotkawszy autora, kobieta daje mu książeczkę, aby przekazywał jej treść innym chrześcijanom. „Weź – mówi – ale dopilnuj, abyś mi ją oddał”. Czy to nie jak z katechizmami i książeczkami do nabożeństwa naszych dziadków?

Czytaj też:
Stany Zjednoczone znów w forpoczcie proaborcyjnej propagandy
Czytaj też:
Święta bez kolędników spod znaku pioruna

Źródło: Wydawnictwo DEMART
Czytaj także