Chodzi o dokonanie przewrotu i zmian w nauce katolicyzmu. Nie zdziwiło mnie zatem, że spełniają się moje przepowiednie. Może wręcz, przykro to powiedzieć, odczuwam nawet osobliwy rodzaj satysfakcji, który zwykle towarzyszy ludziom widzącym, że ich mroczne przepowiednie właśnie się wypełniają. Wiedziałem, że tak to się musi wyglądać. Bez emocji zatem, może z rozgoryczeniem czytam doniesienia na temat ustaleń, opracowań, podsumowań itd. – za tym całym biurokratycznym żargonem kryje się właśnie dążenie rewolucyjne. Oto co wypichcił Sekretariat Synodu (już nie Synodu biskupów, tylko właśnie synodu, jakby nie było podmiotu, który śmiałby wziąć na siebie odpowiedzialność). Na portalu pch24.pl przeczytałem, że ogłoszony 27 października tekst będzie podstawą „namysłu” biskupów i świeckich w fazie kontynentalnej. Postulaty, jakie w nim zawarto, są rozmaite. To między innymi diakonat kobiet, otwartość na LGBTQ+ oraz ustanowienie nowej, synodalnej liturgii – jak widać nawet zreformowana msza Pawła VI to dla nowego pokolenia neokatolików za mało. Ziew, wszystko do przewidzenia.
Dokument powstał pod kierunkiem relatora generalnego synodu, zwolennika kapłaństwa kobiet, zniesienia celibatu i błogosławienia gejów, kardynała Jean-Claude Hollericha – oraz sekretarza generalnego Sekretariatu, zwolennika Komunii św. dla rozwodników kardynała Mario Grecha. Synodalny dokument nosi nazwę „Dokument roboczy dla fazy kontynentalnej” – doprawdy, nowomowa osiąga kolejne szczyty absurdu. Zabawne skądinąd, że po roku spotkań i debat, refleksji itd., itp. autorzy nie potrafią powiedzieć, na czym propagowana przez nich synodalność ma polegać. Czysty kabaret.
Na czym polega synodalność… dowiemy się „na dalszych etapach procesu synodalnego. Tego bowiem jeszcze nie osiągnięto: wciąż nie wiadomo, „jaka jest relacja między synodalnością a kolegialnością biskupów, ani jak tak właściwie synodalność ma się wyrażać w praktyce Kościoła w kolejnych latach”. Nie przeszkadza to autorom zachwycać się synodalnością, nawet jeśli nie umieją jej nazwać i zdefiniować. Najważniejsze, że poczesne miejsce w rozważaniach sekretariatu synodu zajmują problemy osób homo-, bi-, trans- i queerseksualnych. Jakby tego było mało pojawiają się poligamiści. Tak powstaje wspaniała harmonia: na Zachodzie Kościół pochyla się i akceptuje LGBTQIA+, w Afryce troszczy się o instytucję poligamii. Według postulatów przyjętych od USA Kościół „nie powinien oceniać” ideologii LGBT, ale „po prostu spotykać ludzi”, żeby „budować prawdziwe relacje poprzez troskę i autentyczność”. Kościół miałby być „ucieczką dla zranionych, a nie instytucją dla doskonałych”.
Dosyć tego - kto chce zadać sobie trud może sam przeczytać 56 stron mocno bełkotliwego tekstu - nie będę go wyręczał. Kto nie ma siły, może sięgnąć do wspomnianego już portalu. Mnie jednak od dawna dręczy inne pytanie: na ile obecne wyskoki są dziełem rewolucyjnego amoku papieża Franciszka i jego najbliższych współpracowników, a na ile prostą i nieuchronną konsekwencją Soboru Watykańskiego II i następujących po nim pontyfikatów, w tym również Jana Pawła II. W jakim sensie Franciszek kontynuuje to, co zaczął Jan Paweł II, a w jakim dokonuje zerwania? Troszczy się o dziedzictwo papieża Polaka czy też radykalnie od niego odchodzi? Każdego, kto ma dość nowomowy, dialogu, mgławicowego i mglistego języka troski i zachwytów nad synodalnością, postępem i Matką Ziemią zachęcam zatem do przeczytania książki Daniela Le Roux, „Piotrze czy mnie jeszcze kochasz?”, gdzie autor stawia pytanie o to, czy pontyfikat papieża Polaka służył Tradycji, czy Rewolucji. Nie ze wszystkimi tezami Le Roux się zgadzam, ale rzecz godna jest uwagi i poważnej dyskusji. Na razie publikuję tu dla Czytelników dorzeczy.pl obszerne fragmenty wstępu, jaki do polskiego wydania książki, pierwotnie opublikowanej w 1988 roku, teraz napisałem. Książkę wydało wydawnictwo 3DOM i jest już dostępna.
Dziwne miałem wrażenie, czytając książkę Daniela Le Roux „Piotrze, czy kochasz mnie? Jan Paweł II: Papież Tradycji czy Papież Rewolucji?”. Być może najlepszym określeniem dla tego uczucia byłyby słowa „deja vu”. Bo też każdy, kto uważnie śledzi zmiany, jakie wprowadza w Kościele papież Franciszek, z zaskoczeniem będzie musiał zauważyć ich podobieństwo do… tych nowości, które przyniósł pontyfikat Jana Pawła II. Takie same pytania, które dziś zadaje sobie wielu katolików w Polsce już padały, tyle, że nie chodziło o papieża z Argentyny, ale z Polski. Wielu polskich katolików gorszy się udziałem Franciszka w pogańskich rytuałach, promowaniem dziwacznego kultu Paczamamy, zaangażowaniem w spotkania międzyreligijne. Wielu dostrzega co najmniej dwuznaczną treść deklaracji z Abu Zabi. Wszystko to prawda, ale trzeba dodać, że przed laty bardzo podobne zjawiska – msze z półnagimi uczestnikami, namaszczenia przez pogańskich kapłanów, międzyreligijne wspólne modlitwy w Asyżu, w Polsce poruszenia nie budziły. Przeciwnie. Kiedy sięgam pamięcią do lat 80. i 90. XX w. Wszystkie te gesty i wypowiedzi papieża Polaka spotykały się ze zrozumieniem, poparciem, uznaniem. Wątpliwości nie sposób było, w Polsce przynajmniej, usłyszeć.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.