„Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów”
Artykuł sponsorowany

„Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów”

Dodano: 
„Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów”
„Skradziona tożsamość. Polskie dzieci w rękach nazistów” 
Ta dokumentalna książka porusza ciekawy i jakże ważny temat, który do tej pory nie jest zbyt popularny w pisarstwie poświęconym drugiej wojnie. Niemiecka agresja na Polskę w 1939 roku dotknęła również dzieci. Ginęły w trakcie walk, były zabijane z premedytacją, więzione, zmuszane do niewolniczej pracy, a te, które wykazywały cechy aryjskie, były kradzione i germanizowane.

Autorka Agnieszka Lewandowska-Kąkol w kilku rozdziałach, z których każdy jest poświęcony innemu przypadkowi, opisuje dzieje kilkorga polskich dzieci, które padły ofiarą niemieckiego systemu wynaradawiania.

Znajdziemy tu m.in. historię Alodii i Darii Witaszkówien, których ojciec Franciszek działał w ruchu oporu, a po aresztowaniu w 1942 roku i odrzuceniu przez niego propozycji kolaboracji z Niemcami został zamordowany w poznańskim Forcie VII. Jego głowę oprawcy włożyli do słoja z formaliną i wysłali do Berlina. Dwie jego córki początkowo trafiły do Łodzi, gdzie działał zorganizowany przez Niemców obóz koncentracyjny przeznaczony dla polskich dzieci. Po przejściu selekcji rasowej poddano je germanizacji w ośrodku organizacji Lebensborn, tzw. „Gaukinderheim”, w Kaliszu. W połowie stycznia Alodia i Daria zostały wysłane do innego ośrodka Lebensbornu o nazwie „Pommern” w Połczynie-Zdroju, gdzie zmieniono im nazwisko na Wittke. Niemcy sfałszowali metryki dziewczynek zmieniając miejsce urodzenia na Niemcy i jako „dzieci niemieckie” zostały przekazane do adopcji niemieckim rodzinom. Alodię „Wittke” oddano rodzinie Wilhelma Dahla w Stendal w Meklemburgii, a Darię rodzinie Edmunda Schoeln z Weitra w Austrii. Pozostałą trójkę dzieci Witaszków – dziewięcioletnią Mariolę, siedmioletnią Iwonę i rocznego Krzysztofa – ukrywali członkowie rodziny.

Przestępcza niemiecka organizacja, która w rabunkowy sposób traktowała dzieci podbitych narodów, w tym dzieci polskie, nosiła nazwę Lebensborn (Źródło życia). Jej działania nie zostały rozliczone do dnia dzisiejszego, a przez wiele lat wisiała nad nią zmowa milczenia. Autorka na łamach swej książki przywołuje postać Romana Hrabara, polskiego prawnika, zajmującego się rewindykacją polskich dzieci wykradzionych przez Niemcy i poddanych germanizacji. Powołanemu przez niego zespołowi udało się sprowadzić zaledwie od piętnastu do dwudziestu procent dzieci, w tym m.in. córki doktora Witaszka. Reszta dzieci została zgermanizowana. Jako dorośli ludzie nawet nie wiedzieli, że nie są Niemcami.

Agnieszka Lewandowska-Kąkol przedstawione historie wzbogaca licznymi faktami i ciekawostkami, co niewątpliwie wzbogaca tę książkę poruszającą tak wiele tragedii polskich dzieci. Link do strony wydawcy z książką.

Fragment rozdziału Mama i Mutti – miała dwie matki

(…)Dotychczas los Haliny nie oszczędzał, spadały na nią same nieszczęścia, co być może w pewien sposób ją zahartowało, uodporniło, pomogło stworzyć psychiczną tarczę, choć częściowo odbijającą ciosy albo raczej uśmierzającą ból. Taka radosna informacja, wiadomość, w którą bardziej wierzyła, niż się jej spodziewała, mogła mieć równie bezwzględną siłę rażenia. Wydaje się jednak, że Halina, zajęta pracą zarobkową, by utrzymać trójkę dzieci, żyła z dnia na dzień, nie mając czasu ani na rozpamiętywanie dramatów, ani na euforię. I oto siódmego listopada, a więc zaledwie dwa miesiące po pierwszym liście od Hrabara, usłyszała dzwonek do drzwi. Jak co dzień w przerwie obiadowej wpadła do domu, żeby przygotować dzieciom posiłek. Smażyła akurat placki ziemniaczane, kiedy Mariola i Krzyś otworzyli drzwi. Zobaczyli w progu siostrę PCK i dziewczynkę z tekturową tabliczką zawieszoną na szyi. Dzieci zawołały Halinę. Alodia i jej matka patrzyły na siebie w milczeniu, lekko się uśmiechały, ale niekoniecznie do siebie, po czym dziewczynka niepewnym głosem, po niemiecku, bo polskiego już nie pamiętała, szczerze stwierdziła:

– Byłaś młodsza i byłaś blondynką.

Halina znała niemiecki, ale dzieci nie wiedziały, o co chodzi.

„Pamięta mnie”, pomyślała.

Powitanie przedłużało się, ale dużo w nim było ciszy i wzajemnego skrępowania. Nikt się nikomu nie rzucał na szyję, nie było uścisków i pocałunków. Obie patrzyły na siebie jak na obcych ludzi. Sporo czasu musiało minąć, nim znów poczuli się rodziną.

Mniej więcej miesiąc później Halina pojechała do Katowic, bo tam, po czterodniowej podróży, miała przyjechać z Wiednia Daria. Na dworcu tłum. Nie tylko ona przyjechała po swoją córkę. Na peron wysypały się dzieci. Krzyki, nawoływania, łzy radości i zwątpienia, gdy okazywało się, że wbrew wiadomościom oczekiwane dziecko dotrze następnym transportem. Halina wytężała wzrok, wypatrywała i też już myślała, że wróci do Ostrowa sama. Tłum powoli się przerzedzał, część ludzi już opuściła peron i wtedy kobieta dojrzała małą dziewczynkę w czerwonej czapce na głowie, która wysiadała z wagonu powoli, niepewnie, jakby nie była przekonana, czy właśnie tu powinna wysiąść.

– Moja córka! – krzyknęła Halina i ruszyła w jej stronę.

Dziewczynka na swe polskie imię – Daria – nie zareagowała, była przecież Dorą. Halina musiała jeszcze podpisać protokół odbioru dziecka z transportu o numerze 0/138.

Radość? Dla obydwu stron? Tak, ale dopiero po dłuższym czasie. Wtedy, w 1947 roku, nastał dla Alodii dalszy ciąg wojny, a właściwie może początek drugiej, jeszcze dla niej trudniejszej, bardziej osobistej. Szok dla niemieckiej Mutti i równie wielki dla rozpieszczanej dotąd jej jedynaczki. Dla Luise Dahl list z Polski był wstrząsem. Zaskoczenie, zdziwienie, konsternacja – to zbyt łagodne określenia na stan, w którym się znalazła po jego przeczytaniu. Początkowe niedowierzanie, będące często obroną przed faktem, którego nie chce się zaakceptować, szybko odrzuciła, gdy z koperty wysunęły się zdjęcia. Nie próbowała negować prawdy, nie miała żadnych wątpliwości. To było jej oczko w głowie, jej Alice, której poświęcała każdą wolną chwilę, którą rozpieszczała i chciała jak najbardziej wszechstronnie wykształcić.

Druga z dziewczynek na zdjęciu również była jej znana, bo widziała przecież Darię w Bad Polzin. Była przekonana, że adoptowała niemiecką sierotę, której obydwoje rodzice nie żyją, a teraz okazało się, że ją okłamano. Można sobie wyobrazić plątaninę uczuć, które nią targały, ale to, jak w tej sytuacji się zachowała, świadczyło o tym, że dobro dziecka było dla niej najważniejsze. Nie uciekała się do żadnych wybiegów, uników czy ukrywania córki, ale powiedziała dziewczynce szczerze:

– Jeżeli twoja prawdziwa mama rzeczywiście żyje w Polsce, to nie mogę zrobić nic innego, tylko jej ciebie oddać. Ale jeśli okazałoby się, że zaszła jakaś pomyłka i w Polsce masz trafić do sierocińca, to będę o ciebie walczyć. (…)

Źródło: Wydawnictwo Replika
Czytaj także