Publicystka „Gazety Wyborczej” Renata Grochal zajrzała za kulisy Platformy. Ponieważ z racji zatrudnienia w organie władzy ma tam znacznie bliżej i może zobaczyć więcej, ja z kolei zajrzałem do jej tekstu. Relata refero: w pijarowskim zapleczu PO toczy się spór jak ma się zachować Donald Tusk by powstrzymać spadek notowań. Jedna frakcja twierdzi, że powinien uderzyć w pokorę, przyznać do błędów i obietnic na wyrost, przeprosić, „zagrać ze społeczeństwem w otwarte karty”; druga − że wręcz przeciwnie, ani kroku w tył. Ta druga wygrywa, bo należy do niej Igor Ostachowicz.
Dalej: obiecany w lutym tuskobus wyruszy albo nie wyruszy, a obiecana bodajże w kwietniu rekonstrukcja rządu ograniczy się do zastąpienia ministra Rostowskiego dotychczasowym komisarzem unijnym Lewandowskim, Rostowski zaś na pocieszenie zastąpi w KE Lewandowskiego. Szczególnie spodobało mi się cytowane stwierdzenie Tuska, uzasadniające odpuszczenie sobie pomysłu z rekonstrukcją, że − poza Rostowskim − „nawet gdyby wymienił 60 proc. rządu to i tak nikt by tego nie zauważył”. Premier wie dobrze, co jego ministrowie są warci, sam ich w końcu mianował.
Dalej: Schetyna wciąż walczy o to, by Tusk mu wybaczył i przywrócił na stanowisko sekretarza partii, a dla zdobycia poparcia obiecuje lokalnym platformersom, że załatwi z ministrem finansów poluzowanie rygorów dyscypliny finansowej nałożonej na samorządy. Jego konkurent, Biernat, obiecuje zaś, że załatwi jakiś kolejny program „Orlików”, na przykład budowy małych dworców kolejowych. Możliwe, że Schetyna i Biernat połączą siły. W każdym razie, PO jest na razie tak zajęta swoim własnym życiem wewnętrznym, że nie ma nawet czasu pluć na PiS.
No i wreszcie pytanie fundamentalne: na co liczy Tusk? Owoż liczy na dwie rzeczy. Po pierwsze, że w ciągu dwóch lat jakie pozostają do wyborów wyniki gospodarcze się poprawią, i ludzie znowu polubią PO. Po drugie − liczy na dalszy wzrost notowań PiS. Tak, liczy na to − bo uważa, że wskutek tego wzrostu „media wreszcie przestaną »walić« w Tuska i zrozumieją, że może nie jest on wielkim mężem stanu, ale alternatywa jest jeszcze gorsza.”
Wszystko to, jako zdecydowanego przeciwnika Tuska i jego dworu, wprawia mnie w świetny humor. A w najlepszy chyba ta ostatnia nadzieja premiera. Samo to, że Tusk naprawdę uwierzył lizusom, iż „media w niego walą” jest tylko zabawne, ot, syndrom księżniczki na ziarnku grochu, którą tak rozpieścił zaznawany komfort, że spać jej nie daje coś, czego człowiek przywykły do niewywczasów ani by zauważył. Ale jeśli Tusk uwierzył naprawdę w sprawczą moc mediów, i w to, że jego malejąca popularność czy gwałtowanie rosnący słupek nieufności mogą być efektem niechęci dziennikarzy, to znaczy, że zaraził się chorobą swego głównego adwersarza.
Doktor Kochan ładnie to ujął, że pijar przypomina pudrowanie twarzy. Można w ten sposób sprawić, że twarz wygląda nieco inaczej, niż by było bez pudru − ale przede wszystkim, trzeba jakąś twarz do pudrowania w ogóle mieć. Jeśli jej nie ma, to cały puder na nic. Pijar jest sztuką wykorzystywania realnie istniejących emocji, a nie magicznym sposobem ich tworzenia od zera. Jeśli ludzie się czegoś boją, to media mogą ich strach zracjonalizować, ukierunkować, podsunąć wroga. Ale jeśli się nie boją, to żeby media nie wiem jak ich straszyły, nie wywołają lęku z niczego.
Jarosław Kaczyński nie dlatego stracił władzę, że „media były przeciwko niemu”, bo tak samo przeciwko niemu były zawsze, również w roku 2005 − tylko dlatego, że sam ludzi niepotrzebnie przestraszył demonstracyjnym aresztowaniem doktora G., przegrzaniem sprawy Sawickiej, powtarzaniem w telewizji taśm z Mariotta tyle razy, by najgłupszy nawet widz musiał nabrać podejrzeń, że ktoś go próbuje zmanipulować, etc. I tak samo z Tuskiem, zaczęto go uważać za krętacza nie dlatego, że tak o nim w końcu napisano w GW czy powiedziano w TVN, ale dlatego, że się w swych krętactwach na amen pogubił i zaplątał. A rzekome „walenie” to nieśmiałe podążanie przez tradycyjnie lizusowskie wobec niego media za zmieniającymi się nastrojami odbiorców, bo nawet ludzie o kręgosłupie ideowym Kuźniara czy Kolendy-Zaleskiej rozumieją, że jeśli nadal będą tak demonstracyjnie okazywać poparcie dla władzy, zostaną odrzuceni razem z nią.
Wspominam o pani K-Z, gdyż wystrzeliła ona na łamach GW z arcyzabawną egzegezą. Otóż to prawda, oznajmiła, że Tusk jest krytykowany jak nikt przed nim, bo dziennikarze np. tygodnika „Do Rzeczy” krytykują tylko jego, o Kaczyńskim piszą tylko panegiryki, a my − tzn. dziennikarze salonowi, którzy sami uważają się tupeciarsko za obiektywnych − czujemy się zawodową etyką zobowiązani by równie krytycznie podchodzić i do jednego, i do drugiego.
Chciałoby się rzecz krótko − „wysokie standardy etyczne” dziennikarki, która dla poniżenia lidera opozycji umiała wyssać z palca „prawdziwych Polaków”. Ale powiem dłużej. Po pierwsze, wystarczy samemu zerknąć w „Do Rzeczy” by wiedzieć, że pani K-Z albo nigdy tego nie zrobiła, albo znowu kłamie. Akurat w tygodniu, gdy te światłe wywody zamieściła, Piotr Gabryel zjechał u nas zdecydowanie, jak to nazwał, „cudowny program gospodarczy PiS”. W następnym tygodniu kilkakrotnie krytykował PiS i jego szefa Piotr Gursztyn, między innymi, bardzo ostro, za nonsensowne zachowanie w sprawie uboju rytualnego. Tydzień wcześniej ja pisałem, że w chwili obecnej PiS wydaje się niezdolny do przejęcia władzy, i nawet, jeśli ją zdobędzie, to szybko wszystkich rozczaruje i padnie. Po co kłamać w sposób tak prymitywny i łatwy do weryfikacji?
Ale, co ważniejsze − istotą nie jest to, czy K-Z i jej gromadka potrafią krytykować zarówno Kaczyńskiego, jak i Tuska. Istotą jest, za co ich krytykują. Otóż Kaczyńskiego krytykują, najoględniej mówiąc, za to, że jest faszystą, który chce zniszczyć demokrację, podpalić Polskę, pozrywać jedynie słuszne sojusze i wywołać wojnę z Rosją i Niemcami, a poza tym nadętym, kurduplastym, zaplutym nienawistnikiem gardzącym ludźmi, i cynikiem kierującym się obsesjami i kompleksami (wiem, sporo pominąłem, ale streszczam ich dyskurs bardzo pokrótce). Tuska, owszem, też są skłonni krytykować, ale za co innego − za to, że nie umie należycie pokazać społeczeństwu swoich sukcesów, za to, że toleruje u siebie tego bigota Gowina, że nie rozliczył zbrodni IV RP i przestał panować nad swoimi partyjnymi „baronami”… Jeśli taka „krytyka” ma być dowodem obiektywizmu, to ja się nazywam Miller.
Najlepszą jednak wieścią dla człowieka niecierpliwie oczekującego chwili, gdy Tusk stanie przed sądem a potem ulokowany zostanie w przytulnym i dobrze strzeżonym pierdlu, jest ta o wewnętrznej sytuacji w PO. Jedynym bowiem ratunkiem dla niej byłoby teraz wymienić Tuska na Gowina. Zupełnie zmieniłoby to cała polską politykę i wyeksponowało ponownie wszystkie słabości Kaczyńskiego, które w ogniu sporu z Tuskiem przestały być dla ludzi ważne. Na szczęście posunięcie, które mogłoby Platformę ocalić, jest dla niej całkowicie nie do przyjęcia. Gowin, opowiadający jej działaczom o ideałach, które przyświecały u zarania, postulujący powrót do źródeł, sprawia wrażenie nawiedzonego wyskakującego na posiedzeniu związku sutenerów z gadką o szacunku dla kobiet. Jedyną szansę miałby, gdyby przekonał swoją partię, że po prostu tak świetnie picuje dla frajerów, ale tu, we własnym gronie, to ja jestem, no co wy chłopaki, taki sam jak wy.
A skoro jedyne możliwe rozwiązanie problemu partii jest nie do przyjęcia dla jej działaczy, to możemy sobie z satysfakcją patrzeć, jak pijarowcy Tuska przeganiają operatorów, żeby społeczeństwo nie mogło zobaczyć szefa kuśtykającego. Pewnie zaliczymy jeszcze i ogłoszenie kolejnej rewolucji legislacyjnej, i śmierdzące na milę ustawką rozmowy premiera ze spontanicznymi przedstawicielami wizytowanego społeczeństwa, i zapowiedź kastrowania kolejnych grup przestępczych… Trochę zachowanie PO przypomina zachowanie chorego nałogowca, który nie chcąc przyjąć do wiadomości, że przede wszystkim musi zerwać z nałogiem, unika prawdziwych lekarzy, a słucha coraz to gorszych znachorów. Ale nie będę udawał, że mnie to martwi.