Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma nowego rzecznika prasowego, Marcina Wojciechowskiego. Zgodnie z nową świecką tradycją, ustanowioną przez obecnego szefa resortu Radosława Sikorskiego, jest to dziennikarz „Gazety Wyborczej”. Zgodnie z nową świecką tradycją, też mającą coś wspólnego z obecnym ministrem, ów rzecznik-dziennikarz działalność swą zainaugurował wpisem na twitterze. Również za element tradycji uznać można, iż nowy rzecznik rozpoczyna swą działalność od przeprosin. Kogo może przepraszać rzecznik polskiego MSZ? Wybór nie jest wielki − albo Niemców, albo Rosjan. W tym wypadku padło na Rosjan. Rzecznik Wojciechowski przeprasza ich za to, że młody artysta ustawił w Gdańsku rzeźbę przedstawiającą sowieckiego żołnierza gwałcącego kobietę.
Ktoś zapytał przytomnie, czy będzie też przepraszał za film „Róża”, gdzie gwałty sowieckich „wyzwolicieli” zostały przedstawione przez innego artystę. A może nawet za „Blaszany Bębenek”, którego autor co prawda był Niemcem i esesmanem, ale pochodził z Gdańska? O tym, co „wyzwoliciele” wyprawiali na podbijanych terenach pisało zresztą wielu. Nawet samych Rosjan − niech sobie pan rzecznik sięgnie po wydany niedawno po polsku pamiętnik jednego z nich, „Sołdat”. Sam wiele usłyszałem od rodziców, jak wyglądało to „wyzwolenie”, które oglądali na własne oczy: najazd dziczy rabującej wszystko, co wydawało się jej mieć jakąkolwiek wartość i gwałcącej przy okazji kogo się udało dorwać, od małych dziewczynek do staruszek. Takich historii opowiadało się i może nadal opowiada w wielu polskich domach sporo, niech pan Wojciechowski nie zapomni przeprosić i za to.
Na pewno będzie miał okazję, bo, jak wie każdy, kto z państwem rosyjskim miał do czynienia, działa ono nieodmiennie według algorytmu „kopnij to cię pogłaszczą, pogłaszcz to cię kopną”. Skoro z Polski od razu usłyszeli Rosjanie idiotyczne przeprosiny, kajania się i zapewnienia, że jest nam wszystkim przykro, to i już mamy informacje o jakichś deputowanych, którzy domagają się przeprosin większych, na kolanach i z pocałowaniem w dłoń, odszkodowaniem pieniężnym i publiczną egzekucją świętokradcy, który ośmielił się ubliżyć czci sześciuset tysięcy krasnoarmiejców poległych podczas „wyzwalania” Polski z rąk Niemców i rodzimych matieżnikow. Bo jak nie, to zaraz stosowna inspekcja sanitarna znajdzie co tam trzeba w polskim mięsie, zbożu albo mebelkach.
Nie chce mi się już nawet zadawać retorycznych pytań, czy do pomyślenia by było, aby rzecznik MSZ jakiegokolwiek suwerennego kraju przepraszał, tak sam z siebie, spontanicznie, za to że ktoś w jego kraju napisał książkę czy wiersz, namalował obraz względnie stworzył rzeźbę przypominające wydarzenie, którego jakiś inny kraj wolałby nie pamiętać. Ale proces, który sygnalizowałem w „Myślach Nowoczesnego Endeka” − obsuwania się państwa postkolonialnego, stworzonego w Magdalence, z powrotem w kolonię, trwa i przybiera na rozpędzie. I fakt, że jeszcze nie przyszło rzecznikowi MSZ albo komuś innemu przepraszać Niemców za wszystkie paskudne insynuacje pod ich adresem zawarte w „Czterech pancernych” i innych pokazywanych w Polsce filmach, wynika tylko z tego, że Niemcy nigdy takich oczekiwań nie wyrazili. Jakby wyrazili, i jeszcze na ten przykład tupnęli, rozpłaszczenie się przed nimi tutejszych „czynników” byłoby natychmiastowe.
Ta różnica oczekiwań jakie mają wobec nas sąsiedzi, mówiąc nawiasem, wynika z ich odmiennej sytuacji. Rosja w sferze realnej przegrywa − proszę zobaczyć, jak mimo pokrzykiwania i tupania traci właśnie Ukrainę − więc rekompensuje to sobie demonstracjami, takimi jak wycieranie podłogi Polską i rządzącymi nią bubkami w sprawie śledztwa smoleńskiego (czy raczej jego braku). A Niemcy nie muszą się nadymać, bo w sferze realnej biorą całą pulę. I kiedy dyktują naszym bubkom, po cichu, bez nadmiernej ostentacji, jak mają wyglądać porządki w tutejszej „przestrzeni neokolonialnej” (verbum veritatis, które się wyrwało ministrowi Boniemu) to oczekują posłuchu, a nie demonstracji. Bardzo ciekawy był pod tym względem dla umiejących uważnie czytać wywiad, którego niedawno udzielił naszemu tygodnikowi Zygmunt Solorz.
Coś z innej beczki, ale przecież związanego blisko z tematem, o czym nie mogę dziś nie wspomnieć. Oglądałem wczoraj jeden z telewizyjnych programów informacyjnych. Prezenterka zapowiedziała z kamienną twarzą, że teraz opowie o skandalu, do którego znowu doszło we Wrocławiu: po raz kolejny narodowcy dopuścili się tam haniebnych ekscesów, usiłując zakłócić wystąpienie profesora Baumana, na szczęście tym razem policja zareagowała stanowczo i właściwie. Potem na pasku pojawił się napis: BRUNATNE ZAGROŻENIE, i podczas gdy spikerka cedziła gniewne słowa, od których nagła wzbierała złość, pokazywano jak na grupę milczących jak wyrzut sumienia młodych ludzi z portretami polskich bohaterów pomordowanych przez NKWD i KBW rzuca się sfora kilkudziesięciu policjantów i zwija ich do suki. Nie przypadkiem wplotłem wyżej słowa z piosenki dla mojego pokolenia bardzo rozpoznawalnej, bo rozjazd obrazu i komentarza był dokładnie taki sam jak w ówczesnych dziennikach telewizyjnych.
„Musiał być to cud – cud to był”, że dosłownie w chwilę potem nowozakupiona książka otworzyła mi się na przedwojennym wierszyku Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:
Miała matka trzech synów
Dwóch mądrych, nie frajerów
A trzeci, co był głupi
Wszedł do oeneru
I zaraz siedział tydzień
Z niedzieli do niedzieli
A bracia znakomicie
W „Zodiaku” siedzieli
Może nie muszę, ale na wszelki objaśnię, że „siedzenie w Zodiaku” było ówczesnym odpowiednikiem uprawiania klubingu.
Nie wiem, jak wyrazić wdzięczność takim głupim frajerom, co wciąż im się chce, zamiast jak większość myśleć o własnym siedzeniu, brać portrety pomordowanych i służyć za cel napaści policji i judzenia całego agit-propu III RP, żeby nie zabrzmiało to zbyt patetycznie. Dziękuję im po prostu. I obiecuję, że jeśli, cholera jasna, znowu nam przywloką tego starego stalinowskiego bandziora, by go fetować i zapraszać do wykładów, jeszcze o zalewającym Polskę „brunatnym zagrożeniu” (!) to znajdę czas, żeby wziąć w rękę portret albo transparent i też tam stanąć. A jak nas zamkną, to mam nadzieję, że kamienie będą wołać. I pan rzecznik z janczarskiej szkółki na czerskiej będzie się musiał trudzić płaszczeniem się i przepraszaniem za to ich wołanie.