• Rafał A. ZiemkiewiczAutor:Rafał A. Ziemkiewicz

Godzina dla Gowina

Dodano:   /  Zmieniono: 

Sobotni komentarz dzisiaj nieco później, bo bawiłem na założycielskiej konwencji nowej partii Gowina, Republikanów, samorządowców, w większości niegdyś z PO, oraz PJN-u (a potem jeszcze musiałem się wywiązać ze zobowiązań przyjętych w ramach akcji „Godzina dla Żony i Dzieci”). Bawiłem tam bynajmniej nie dlatego, żebym − jak słyszę to za każdym razem, gdy się w takich miejscach pojawiam − porzucał dotychczasowe zajęcia i przechodził do polityki. Nie wykluczam, że kiedyś się nią poczuję zmuszony zająć, tak jak nie wykluczam, że kiedyś poczuję się zmuszony iść do lasu i stworzyć tam jakiś oddział partyzancki; ale na ten moment jedno i drugie jest mniej więcej równie prawdopodobne.

Wystąpienia moje i Matthew Tyrmanda były wyraźnie oddzielone od wystąpień samorządowców i polityków, dla każdego powinno być oczywiste, że pojawiliśmy się tam nie jako kandydaci na kandydatów, ale jako zaprzyjaźnieni… hm, nie lubię zdezawuowanego przez michnikowszczyznę słowa „intelektualista”, ale w ścisłym sensie pasuje ono do tej sytuacji lepiej niż „ekspert”. Czyli byłem tam z tych samych powodów, dla których byłem także na spotkaniach Kongresu Nowej Prawicy i Kongresie Narodowym.

Dodam od razu − bynajmniej nie oznacza to, żebym się z poparcia dla idei głoszonych przez narodowców i wolnościowców wycofywał. Naiwnie roję sobie, że właśnie te trzy środowiska mogłyby wystawić wspólną listę do europarlamentu, a po jej sukcesie współtworzyć szeroką partię konserwatywno-liberalną zdolną trafnie formułować polskie interesy narodowe i osiągać je. Różnice między nimi są naprawdę drugorzędne, a górnice przekraczalne, czego żywymi dowodami są Krzysztof Bosak czy Przemysław Wipler. Te moje marzenia są zapewne najlepszym dowodem, że się na polityka nie nadaję; ale marzenia należą do zawodu, który sobie wybrałem. Pewnie, więcej człowieka w życiu spotyka rozczarowań niż radości spełnienia, ale kiedy przypomnę sobie stan polskich umysłów w czasach, gdy tę swoją publicystyczną orkę zaczynałem, i porównam je z salami do których mam zaszczyt przemawiać dzisiaj to nie mam wątpliwości: nie tylko trzeba orać, ale i warto to robić.

Nie wiem doprawdy, co w moim postępowaniu jest trudnego do zrozumienia? Napisałem sam już nie policzę ile artykułów, felietonów, samych książek zdrowo ponad dwadzieścia, moje poglądy, jeśli ktoś się tym interesuje, są jedną z najbardziej transparentnych spraw na tym tu światu. Nie jestem w stanie policzyć ile razy cytowałem tę przywiezioną przed laty z amerykańskiego stażu wskazówkę „stay on issue, not on person”. Popieram sprawy, które są do załatwienia, a konkretne osoby – o tyle, o ile jestem przekonany, że im dobrze służą. Jestem przekonany, że nowa partia ma szansę odegrać na polskiej scenie politycznej, zdominowanej dziś przez mafię i sektę, znaczącą i pozytywną rolę. I dopóki będę o tym przekonany, będę jej działania wspierać. To nie oznacza, że się do Gowina zapisuję. Tak jak moje związki z Ruchem Narodowym nie zobowiązują mnie by zawsze bronić każdego narodowca, nawet jeśli mu przyjdzie do głowy coś głupiego, i tak jak podzielanie programowych zasad KNP nie jest dla mnie powodem, by nie krytykować quasi-darwinistycznych bredni jego prezesa, że niepełnosprawne dzieci powinno się sekować bo mogą zarazić niepełnosprawnością zdrowe.

Jak zawsze, kiedy pojawia się na prawicy coś nowego, uaktywnia się pospolite ruszenie spod znaków Konwentu Świętej Katarzy. Dla jednych jedynym wiarygodnym politykiem jest Korwin, bo wszyscy inni to socjaliści i eurofederaści. Dla innych jedynym wiarygodnym jest Kaczyński, bo wszyscy inni są prorosyjscy i w ogóle istnieją z woli WSI tylko po to, by odbierać PiS te głosy, których co prawda nie umie zdobyć, ale gdyby ludzie nie mieli żądnej, ale to żądnej absolutnie alternatywy to by w końcu wygrał i bez nich . Dla jeszcze innych niewiarygodny w ogóle każdy kto ma ponad trzydzieści lat i jako tako znane nazwisko, bo już kiedyś był w PiS albo w PO albo w jakikolwiek inny sposób stracił był polityczne dziewictwo.

Tymi argumentami szczególnie chętnie posługują się prawicowi liderzy, którzy − że użyję tego starozakonnego powiedzenia − wolą mieć sto procent w byle jakim interesie niż dziesięć w dobrym. Dożywotnie przywodzenie niedużej partyjce, czy nawet bardzo dużej partii, skazującej siebie samą na pozostawanie w wiecznej opozycji, to dla niektórych bardzo fajny sposób na życie. Wystarczy zebrać wokół siebie garść odpowiednio zajadłych pretorian, zawsze gotowych „zdemaskować” konkurencję, że powstała dla „rozbicia” prawicy (bo jedność prawicy polega wszak na tym, że ma być jeden prezes, jedna partia i ruki po szwam); reszta sobie pójdzie sama. Wiem, wiem, na lewicy nie jest lepiej, ale jak lewica się między sobą żre, to mnie to nie martwi, bo lewica może Polskę tylko jeszcze bardziej popsuć. Natomiast jeśli prawica chce ją naprawić, to naprawdę nie może w nieskończoność czekać aż na politycznej ruletce wypadnie zero,

PiS skupia wiele pozytywnych dążeń, ale nie jest w stanie wyjść poza elektorat kierujący się emocjami patriotycznymi, nie jest w stanie odebrać platformie wyborców nazywanych centrowymi, wyzwolić się z partyjnictwa i przekonać do siebie młodego pokolenia. Trzech ostatnich rzeczy nawet nie próbuje. KNP domaga się wielu bardzo słusznych zmian, ale pod obecnym prezesem nie jest w stanie przekonać znaczącej grupy Polaków, że jest czymś więcej niż wygłupem. Narodowcy jako jedyni w tej chwili dysponują językiem i narracją, które przemawiają do młodych Polaków mieszkających za rogatkami wielkich miast i nie zamierzających poddawać się upokarzającej tresurze na „młodych wykształconych”, ale nawet jeśli wszystko dobrze pójdzie, nieprędko zdołają przekonać wyborców, że dysponują kadrami, które naprawdę mogłyby przejąć władzę i Polskę naprawić. Ludziom, którzy dzisiaj się zebrali wokół Gowina to ostatnie może przyjść najłatwiej, ale problemem może być dla nich dotarcie z eksperckim przekazem do rzeszy prostych Polaków „nie interesujących się polityką”.

Każdy ma tu swoje ograniczenia i swoje szanse. Tylko jak na razie potencjały, które mogłoby zupełnie Polskę odmienić, nie sumują się. A dopóki się nie sumują, nomenklatura podwieszona pod Tuska czuje się bezpiecznie.

PS. Kiedy w roku 2001 odbierałem nagrodę Kisiela, było to zaszczytem. Ale to, co uczyniono z tej nagrody w ostatnich latach, nie ma już w moim przekonaniu z Kisielem nic wspólnego − poza jego synem, patronującym obecnej kapitule. Nie kwestionuję jego prawa do dysponowania imieniem sławnego ojca w sposób jaki uważa za stosowny, ale pragnę zaznaczyć, że już od wielu lat nie mam i nie chcę z tym mieć nic wspólnego.

Czytaj także