Daniel Olbrychski zdołał udowodnić, że przez całą karierę źle go obsadzano. Nic nie ujmując jego dawnym, że tak to ujmę, „poważnym” rolom, prawdziwą iskrą bożą błysnął aktor dopiero w ostatnich latach jako komik, czy może raczej − przewrotny satyryk. Były Kmicic wykreował postać będącą po prostu niezrównaną parodią kluczowej dla III RP instytucji „autorytetu moralnego”, przy czym miarą sukcesu tej kreacji jest fakt, iż zdołał z nią wyjść daleko poza tradycyjne kanały artystycznego i satyrycznego przekazu. Występuje z powodzeniem w TVN 24 i innych traktowanych poważnie mediach, wedle najlepszych wzorców Bastera Keatona, plotąc porażające kocopały z kamienną twarzą i doskonałą, teatralną intonacją. Typowe dla „autorytetów moralnych” zadęcie, wzniosłość sformułowań kontrastujące z niskością pobudek, ograniczających się w sumie tylko do jednego, obrony własnych tyłków i wspierania władzy zapewniającej trwanie skompromitowanych hierarchii, posługiwanie się ze śmiertelną powagą jawnie absurdalnymi konstrukcjami myślowymi, prymitywna agresja i obelgi podawane jako wzniosła moralistyka − no, żeby się nie rozgadywać, po prostu wszystkie elementy składające się na zjawisko nazwane przed laty michnikowszczyzną, ale jeszcze bardziej niż u zarania, do absurdu podkręcone. Oglądam to i nie mogę uwierzyć, że Mistrz, podając megalomańskie brednie z takim namaszczeniem, jakby recytował Norwida, umie wytrzymać i nie parsknąć śmiechem. Szacun!
Kolejnym sukcesem, jaki przyniosła Olbrychskiemu jego parodia, jest zaproszenie go przez SLD do Komitetu Honorowego organizowanego przez postkomunę Kongresu Lewicy Społecznej. Ponieważ Olbrychski przebiegle zaproszenie przyjął, już się nie mogę doczekać, jakie wygłosi do zgromadzonych tam aparatczyków przemówienie. W ciemno się zakładam, że przelicytuje wszystkich innych mówców i ośmieszy całe wydarzenie w sposób niezrównany.
Co prawda, to akurat może nie jest szczególnym wyzwaniem. Pomysł, żeby SLD urządzało kongres „lewicy społecznej” jest sam w sobie zabawną maskaradą. W Polsce, owszem, istnieje coś takiego, jak lewica społeczna, ale to akurat jest u nas nazywane prawicą.
Mam wrażenie, że już o tym parę razy pisałem w książkach, ale w ramach jak najintensywniejszego docierania z kagankiem oświaty powtórzę i tu: lewica w dzisiejszym świecie jest groteskowym nieporozumieniem, a lewica w Polsce jest groteskowym nieporozumieniem do kwadratu.
Zaczynając od generaliów − zasadnicza idea zachodniej lewicy została w XX wieku zrealizowana, stała się ona podstawą zorganizowania europejskich społeczeństw, a w dużym stopniu także Ameryki, i okazała się ona całkowicie przeciwskuteczna. Wszystkie patologie, które miały zostać przez rządy lewicy rozwiązane, uległy wskutek nich spotęgowaniu. A rządząca lewica nie umie wymyślić nic innego, niż upieranie się, żeby w takim razie zastosować przeciwskuteczne leki w jeszcze większej dawce.
W największym skrócie − panaceum, które wymyśliła zachodnia lewica, stanowić miało połączenie demokracji z redystrybucją. Kiedy władza demokratyczna zostanie wyposażona w narzędzia pozwalające transferować bogactwo od jednych do drugich grup społecznych, to, jako wybierana przez większość, będzie tych narzędzi używała w interesie większości. A więc − zabierać bogatej mniejszości i obdarowywać uboższą większość. W ten sposób różnice majątkowe, uważane przez lewicę za największy problem, znikną i nastanie Sprawiedliwość Społeczna.
Praktyka demokracji jest jednak taka, że aby zebrać większość głosów, trzeba dysponować poparciem wpływowych lobbies. Wybory w demokracji liberalnej wygrywa się przekupywaniem konkretnych środowisk oraz siłą mediów, a jedno i drugie wymaga pieniędzy. Odkąd bowiem prawem wyborczym obdarzono wszystkich jak leci, nie zastanawiając się, czy tworzą oni demos, „klasę średnią”, czy nie, demokracja okazała się polegać na tym, że dwa miliony dolarów wygrywają z milionem, a cztery z dwoma.
Maszynka redystrybucji musi być więc, na mocy praw rządzących systemem, stosowana w odwrotną stronę: do skubania po równo uboższej większości po to, by zebrane w ten sposób kwoty kierować do tych, którym władza zawdzięcza władzę. Im dłużej działa mechanizm liberalnej demokracji, tym bardziej więc nierówności rosną, i tym większą część redystrybuowanych środków kieruje władza do swego bezpośredniego zaplecza, czyli takich lub innych finansowych elit. Nie chcąc zabijać organizmu na którym żeruje, musi więc owa lewicowo-demokratyczna władza w imię stabilności finansów państwa i ratowania gospodarki ciąć socjale, w teorii będące usprawiedliwieniem całego rabunkowo-dystrybucyjnego systemu. Lewica nazywa to „neoliberalizmem” (choć z liberalizmem rzecz ma dużo mniej wspólnego, niż z socjalizmem) i domaga się, by w takim razie powiększyć zakres redystrybucji, co skutkuje dalszym zaciskaniem pętli dławiącej coraz bardziej dawniej przodującą na świecie cywilizację.
Klinicznym przykładem tej monstrualnej patologii, jaką zbudowano w imię socjaldemokratycznych mrzonek, jest Unia Europejska − jedyną jej prawdziwą, sprawnie prowadzoną działalnością jest zmuszanie setek milionów ludzi, by zamiast rzeczy tanich i dobrych − żarówek, pralek, określonych używek etc. − kupowali wielokrotnie droższe i g… warte, na mocy administracyjnych nakazów, motywowanych obłudnie ideologią. Najdzikszy kapitalizm nie byłby w stanie tak napychać kabzy wielkiemu kapitałowi, ściśle powiązanemu z władzą, jak czyni to współczesna Europa dzięki realizacji lewicowych haseł i idei.
Dodatkową, a dla nas istotną okolicznością jest fakt, że kapitał, wbrew propagandzie sączonej od lat przez elity III RP, ma narodowość. I to w obecnej konkretnej sytuacji − niepolską. Cały ten proces dojenia mas przez elity, który do niespotykanej w dziejach skuteczności usprawniła dwudziestowieczna lewica w imię społecznej sprawiedliwości, ma więc dodatkowy wymiar dojenia przez zdychające z przeżarcia i bezdzietne społeczeństwa Zachodu krajów takich jak nasz, zamykanych w biedzie różnymi limitami emisji CO2, subwencjonowaniem patologii i umiejętną polityką kredytową, tak, by nie były w stanie wyjść z wyznaczonej im roli dawcy transfuzji taniej siły roboczej oraz rynku zbytu na zachodnie wyroby.
Polska lewica do ogólnie obrzydliwego charakteru tej formacji dodaje jeszcze pewną lokalną specyfikę. W większości bowiem bierze się ona z tradycji kolaboracji, mówiąc po dawnemu − zaprzaństwa. Nie jest to lewica Piłsudskiego czy Pużaka, ale Róży Luksemburg, od zawsze naznaczona pogardą dla tubylczej, beznadziejnie katolickiej masy, i upatrywaniem siły „cywilizującej” w okupantach. Tak, jak nikczemny stalinowski filozof wykładał w liście do Miłosza, że „my sowieckimi kolbami” nauczymy Polaków myśleć, tak dziś lewicowość wyraża się w oczekiwaniu, że Unia Europejska swoimi dekretami, naciskami i sankcjami wybije Polakom z głów ich ciemnogrodzką tożsamość i wytresuje w postulowanym duchu postępu.
Proszę zajrzeć od czasu do czasu na portal lewicowych paniczyków i pańć − krytykę polityczną. Jeśli by się chciało komuś sporządzić na podstawie zamieszcanych tam wpisów portret jego typowego autora i użytkownika, to najbardziej wyrazistą cechą tego portretu będzie przekonanie o własnej wyższości, biorącej się z przejęcia cech właściwych wyższej cywilizacji płynącej z Zachodu − połączone z pogardą dla polskich tubylców, którzy od tych wzorców zagranicznej mądrości są odlegli. „Wymalowane papugi − na plafonie, jak długi − z dzioba w dziób wołające »socjalizm!«”, skoro już przypadkiem zahaczyłem w tym tekście o Norwida. Jest to światek ludzi przekonanych, że znajomość nazwisk i streszczeń różnych kampusowych mędrków („o nazwiskach tak cudacznych, jakby kto w kniei ogary nawoływał”, że to ujmę Sienkiewiczem) czyni ich istotami wyższymi niż jacyś na przykład narodowcy, którzy, ha, ha − popularny w tym środowisku „mem” − w ramach pracy układają na ulicach bruk, który potem w ramach zadym rozwalają. Lewica we własnych oczach to salon, elita intelektualna, która liznęła dzięki profesor Janion najmodniejszych światowych tryndów, natomiast prawica − wieśniaki, biedota i fizyczni niewykwalifikowani.
Powiedzmy, że aparatczycy z SLD czy cwaniacy Palikota nie budują swego poczucia wyższości na przekartkowaniu Deriddy czy Wodzińskiego (choć sam Palikot zdradza takie kompleksy), w zupełności wystarczy im świadomość, że mają kasę i wpływy, a hołota nie, więc jasna sprawa, kto tu pan, a kto cham. Ale − proszę mi wybaczyć ten przydługi wykład, bo był niezbędny, by to objaśnić − istota lewicowości, w każdym jej nurcie, to dziś w Polsce właśnie owo poczucie wyższości. Poczucie przewagi − materialnej, płynącej z układów, intelektualnej, płynącej z małpowania zachodnich salonów i kampusów, oraz cywilizacyjnej, płynącej z noszenia walizek za Niemcem, eurokratą czy innym Białym Człowiekiem.
Zabawne, prawda? − lewica gardząca biedotą, ciemnotą i prowincjonalnością. Ale to jest właśnie lewica III RP. I taka ekipa bierze się organizować „kongres społeczny”. W tradycyjnym miejscu peerelowskich dożynek i festynów, na Stadionie Dziesięciolecia, dziś Narodowym, w czerwcu − już teraz się na ten iwent cieszę. Już widzę te stoiska z krupniokami z mikrofali i piwem lanym do plastiku, te śpiewające babiny w ludowych strojach, już słyszę te przemówienia, że lewica, wiecie towarzysze, musi służyć ludziom, być wrażliwa na ich problemy, prawda, i rozwiązywać te, prawda, problemy, poprzez wspieranie wyciśniętymi z podatników milionami rozmaitych Kulczyków, Czarneckich i Staraków. No i poprzez załatwianie Polakom, może nie wszystkim, ale na pewno tym najlepiej załapanym, dobrych układów w europejskiej centrali.
Daniel Olbrychski, ze swym niedawno ujawnionym talentem parodystycznym, będzie w tym panteonie mówców lewicy społecznej prawdziwą perłą w koronie. Już się nie mogę doczekać.