Dwa wydarzenia zbiegły się w ubiegłym tygodniu. Pierwszym było uzgodnienie przez kraje Unii Europejskiej, że „zintensyfikują” sankcje wobec Rosji. Zostało to przedstawione jako wielki sukces, i, zdaje się, rzeczywiście było wielkim sukcesem, że Niemcy i Francuzi, pod presją oczekiwania, że „coś trzeba zrobić”, w ogóle pozwolili o tym rozmawiać, a takie mocarstwo jak Grecja nie użyło prawa veta. Ale z konkretnych sankcji uzgodniono tylko tyle, że przedłużona zostanie lista osób powiązanych z reżimem Putina, mających zakaz wjazdu na teren UE. Zważywszy, że osoby te i tak się do Europy nie wybierają, kasę zdołały dawno z niej wytransferować, a wakacje zamiast na Lazurowym Wybrzeżu spędzić mogą w Dubaju, i tam też, zamiast w Szwajcarii, zrobić zakupy – nacisk taki sobie. Bardziej zabolałoby zablokowanie rosyjskich banków w międzynarodowym systemie przelewów, co ktoś nawet zaproponował, ale to by strasznie popsuło niemieckie i francuskie interesy. Więc, oczywiście, natychmiast uaktywnili się rzecznicy „wyważonego podejścia”, że niby owszem i w ogóle, ale z drugiej strony nie można Putina dociskać do ściany, bo dociśnięty może stracić na Kremlu władzę, i przyjdzie Ktoś Jeszcze Gorszy.
Ale załóżmy nawet, optymistycznie, że rosyjskie banki jednogłośną decyzją stracą za tydzień czy dwa swoje SWIFT-y. Też bym wiele sobie po tym nie obiecywał, bo oto drugie wydarzenie mijającego tygodnia: USA po prawie półwieczu zaczęły łagodzić bardzo surowe dotąd sankcje wobec Kuby.
Kuba nie jest wielkim mocarstwem. Nie ma złóż ropy, gazu, węgla, metali kolorowych, wielkich połaci żyznej ziemi, nie ma w swych granicach Syberii, nad którą, jak powiada stara klechda, Panu Bogu pękł worek z bogactwami naturalnymi przeznaczonymi do równomiernego rozłożenia po całym świecie. Właściwie niczego nie ma, poza trzciną cukrową i walorami turystycznymi. I ta mała Kuba przetrwała ponad cztery dekady surowych sankcji nie odstępując od swej polityki ani na krok. Jakiego jeszcze trzeba dowodu, że żadne sankcje, nawet prawdziwe i dotkliwe dla rosyjskiej gospodarki, nie wystarczą, by powstrzymać neoimperialne zapędy cara Moskwy? Zwłaszcza kiedy popiera je cztery piąte jego poddanych?
Ciekawe, jaka jest na Ukrainie skala ucieczki przed poborem do wojska (choć obowiązkowego poboru jeszcze nie ma, wystarcza sama obawa przed nim). Gdybyśmy wiedzieli o tym coś pewnego, wiedzielibyśmy, czego się trzymać w naszej polityce wschodniej. Jest w tym zresztą, przyznacie Państwo, pewien paradoks. O przeciwstawieniu się Janukowyczowi i Putinowi zadecydowała fascynacja Ukraińców, zwłaszcza młodego ich pokolenia, Zachodem, i chęć stania się – nawet za cenę ofiar – częścią tej cywilizacji. Ale w stylu życiu dzisiejszego Zachodu, będącego cieniem siebie samego sprzed stulecia, coś takiego, jak umieranie za wolność czy za Ojczyznę – bodaj tam, nawet oddanie za te wartości drugiego śniadania – po prostu się nie mieści. Sądzę, że na to właśnie liczy Putin kusząc Ukraińców do dezercji.
Na Interii pojawiła się ciekawa rozmowa z profesorem Jerzym Zdanowskim, arabistą. Wedle jego obserwacji, wielka propagandowa mobilizacja mająca okazać solidarność całej Europy z antyreligijnymi fanatykami z rozstrzelanego przez fanatyków religijnych szmatławca mocno nastawiła islamską opinię publiczną przeciwko Europie. Ci, którzy już mieli o Europie zdanie jak najgorsze, utwierdzili się w niej, ci, którzy nigdy wcześniej o „Charlie Hebdo” nie słyszeli, zobaczyli na własne oczy, co się w tej Europie w siedmiu milionach nakładu drukuje i co się manifestacyjnie popiera. Dla wielu krajów muzułmańskich był to szok, który przekonał tamtejszą opinię publiczna, że wojnę z czymś tak obrzydliwym, jak chrześcijańska cywilizacja (bo dla muzułmanów wszyscy jesteśmy chrześcijanami, nawet ci, którzy na myśl o tym plują, ryczą i wydają z siebie smród siarki) trzeba wspierać – co najmniej bakszyszem, jeśli nie dalej idącą aktywnością.
Z kolei ze znajomym europosłem miałem okazje uciąć sobie straszno-przyjemną pogawędkę o postulatach samorządu etnicznego, które coraz mocniej stawiają europejscy muzułmanie. Trudno im się dziwić, że nie chcą podlegać prawom, które są emanacją chorego systemu wartości, a raczej antywartości. Szkolnictwo we własnych, wyznaniowych szkołach, własne, szariatowe sądownictwo, kwoty na wyższych uczelniach, w administracji – dokładnie tak samo rozpadało się imperium rzymskie, rozkruszane przez kolejne zwarte grupy imigrantów. Czas terroryzmu się kończy, nadchodzi czas wielkich muzułmańskich demonstracji, buntów, czy zgoła powstania, które na bezpłodnej starusze Europie wymusi realizację tych postulatów. Co w tej rozmowie znalazłem przyjemnego, zapyta ktoś? Ano, mój rozmówca podjął temat właśnie dlatego, że, jak rzekł, widzi spełniający się dokładnie scenariusz, którym poznał mniej więcej dwadzieścia lat temu z moich opowiadań. Scenariusz, w którym oprócz Państwa Islamskiego na Bliskim Wschodzie, samorządu etnicznego w Europie i niegasnącej wojny na Ukrainie (niegasnącej, bo podsycać ją w obecnym tempie, stałym podsyłaniem po kilkuset żołnierzy i po parę transportów sprzętu, jest Rosja w stanie choćby i kilkadziesiąt lat, zwłaszcza, że zaraz mieszać zacznie na całego między Ukraińcami – już zaczęła, jak tego dowodzi choćby bunt batalionu „Ajdar”), ale także intensywną emigracje na Zachód z krajów słowiańskich, z Bałkanów i popadających w destabilizację byłych republik sowieckich.
Jak sobie pomyślę to – o Jezu, jaki ja byłem mądry! Jak ten prorok z kawału, który piłującemu pod sobą gałęź bacy przepowiedział, że spadnie na zbity pysk. Z tym, że Europa jest głupsza od tego bacy, bo nawet gdy gałąź się w oczywisty sposób załamuje, piłuje ją dalej. Z jednej strony demonstracyjnie pluje muzułmanom w twarz, a z drugiej tchórzliwie stara się ich ułagodzić służalczością. Władze brytyjskie zamknęły właśnie katolicką szkołę za szerzenie rasizmu, bo jeden z jej uczniów powiedział, że islam kojarzy mu się z terroryzmem. Ciekawe, czy europejskie elity wiedzą, co to za zwierzę, struś? Przypomnę, że to taki ptak, który z zagrożeniami radzi sobie identycznie jak one – chowając głowę w piasek i wypinając zadek.
Jeśli Europa nie do końca jeszcze dojrzała do tego, by agresor zrobił z tego zadka użytek, to bardzo ludziom w niej żyjącym powinno leżeć na sercu dobro Kościoła. Wszystkim – bynajmniej nie tylko tym, którym dana została łaska wiary. I tu, powie ktoś może, powinienem się wreszcie ucieszyć, patrząc, jaką popularnością cieszy się Papież Franciszek. I to często wśród ludzi znanych z niechęci do Kościoła i religii jako takiej.
Rzeczywiście, zauważę nawet nieskromnie, że w pewnym stopniu się do manifestowania poparcia dla Ojca Świętego przez takich ludzi przyczyniłem. Jeśli w dniu, w którym Pontifex podtrzymał suspensę niby-księdza Lemańskiego, taka na przykład redaktor Gozdyra zamiast grzmieć na Papieża w obronie kapelana atnyklerykałów zagrzmiałą w obronie Franciszka przed moją skromną osobą, to chyba każdy zgodzi się, że powinno mi to zostać policzone w Dniu Ostatecznym. A przecież oprócz niej do obrony dobrego imienia Ojca Świętego udało mi się zaangażować i portal Lisa, i autorytety gazety.pl wraz z Tok-FM, i dyżurnego Jasia „Krytyki Politycznej”, i nawet pudelka. W obronie Papieża wystąpił Daniel Passent, była minister od genderu Kozłowska Rajewicz, a i felietonista krakowskiego tygodnika dla niewierzących katolików, nawet – choć to już nie moja zasługa – niejaka Kora Jackowska okazała się jego gorącą fanką, choć co prawda dlatego tylko, że zrozumiała, iż jest on wrogiem biskupów (ale nie wymagajmy wiele od osoby, która notorycznie podkrada ziółka własnemu pieskowi). Po prostu czekam na medal za zasługi pro ecclesia, skoro dostał go profesor Rzepliński, to chyba i ja nie powinienem tracić nadziei (to też zresztą niezłe jaja – po wspomnianym odznaczeniu profesor Osiatyński obwieścił za pośrednictwem Wyborczej, że przyjmowanie orderów od obcych państw – dla podobnych mu maniaków Kościół to obce państwo, agentura Watykanu, tak uczyli za Stalina i tak salonowi zostało do dziś - to hańba, obłęd, bodajże wręcz coś na kształt zdrady. Oj, ma Osiatyński szczęście, że pewien kawaler Słońca Peru i laurów Karola Wielkiego już się na Polskę wypiął i wyjechał, bo gdyby rządził tu nadal, mogłoby się profesorowi za nadgorliwość solidnie oberwać).
A tak poważniej – obawiam się, niestety, że popularność Papieża przypomina mechanizmem niegdysiejszą „gorbomanię”. Wielu go kocha nie dlatego, że chce dobra Kościoła, tylko wręcz przeciwnie – bo liczą, że przybysz z dalekiej Argentyny zrobi z Kościołem to, co „Gorbi” ze Związkiem Sowieckim. Może przesadzam z tym wrodzonym pesymizmem, ale gdy czytam zachwyty, że Franciszek bije rekordy popularności w sondażach, że kocha go, na ten przykład, aż 89 proc. Włochów – to przypominam sobie, że Chrystus jedyny sondaż opinii publicznej, w jakim brał udział, przegrał sromotnie, i to z jakimś, jeśli tradycja to dobrze przekazuje, lokalnym żulem o ksywie Barabasz. Zastanawiam się, co by się stało z Jezusową prawdą, gdyby wtedy skupiał się nie na jej głoszeniu bez względu na bolesne konsekwencje, tylko na pijarze i walce o popularkę.