Krótko po wyborczym zwycięstwie PiS zaczął popełniać błędy i tracić punkty. Na razie są to błędy w tak zwanej z angielska „komunikacji”, ale nie pocieszajmy się tym. Straty wizerunkowe przekładają się na realne straty polityczne. Od czasów premiera Jana Olszewskiego, który wręcz ze wstrętem odnosił się do wszelkich form zabiegania o przedstawianie swych racji w mediach i ujmował ten wstręt w dumnym haśle „niech o rządzie mówią jego dokonania” prawica miała już chyba dość czasu i doświadczeń by się przekonać, że tak zwany pijar jest równie istotną częścią polityki, jak alokowanie finansów czy zasobów ludzkich.
I nie jest to, wbrew stereotypowi, specyfiką nowych czasów. Już Dmowski, ponad sto lat temu, podkreślał, że pierwszym warunkiem skutecznej polityki jest zadbanie, aby zwolennicy wiedzieli i rozumieli, o co chodzi przywódcy.
O chodzi w zamieszaniu z inauguracyjnym posiedzeniem Sejmu i dlaczego wyznaczył je prezydent Duda na ten sam dzień, na który Donald Tusk chwilę wcześniej wyznaczył roboczy szczyt unijny w sprawie „uchodźców” nie wiedzą nie tylko zwolennicy PiS ani starający się przynajmniej na jakiś czas dać zwycięzcom wyborów życzliwy kredyt zaufania komentatorzy. Nie wiedzą tego też sami liderzy PiS ani oficjalni przedstawiciele prezydenta. Chyba po raz pierwszy, odkąd pan Tomczyk został rzecznikiem PO, zdarzyło mu się skrytykować politycznego przeciwnika w sposób nieodparcie słuszny, gdy wyliczał osiem różnych wyjaśnień sprawy podanych mniej więcej w tym samym czasie przez różnych polityków PiS i urzędników Kancelarii Prezydenta. Należą się za celne szyderstwa gratulacje – ale nie Tomczykowi, tylko prezydentowi i formacji, z której się on wywodzi.
Sądzę, że Donald Tusk podporządkował termin szczytu na Malcie grze mającej skomplikować sytuację PiS i prezydenta. Uprawdopodabnia taką motywację z jego strony fakt, iż od momentu, gdy jego partia zaczęła przegrywać, wykonał szereg pętackich złośliwości wobec zwycięzców, by przypomnieć tylko nie brak depeszy gratulacyjnej do Andrzeja Dudy i lekceważącą formę analogicznej depeszy do Beaty Szydło. Znaczący jest też fakt, że wymyślony przez Tuska termin pokrywa się z wyborami w Portugalii, stawiając w niezręcznej sytuacji polityków tego kraju, a także z jakichś powodów nie podpasował Wielkiej Brytanii.
Wydawało się, że prezydent RP podjął grę i wyznaczając na ten sam dzień posiedzenie Sejmu, celowo wyeliminował ze szczytu Ewę Kopacz po to, by pojechać tam samemu. Byłoby to ze wszech miar uzasadnione i potrzebne. Do czasu sformowania nowego rządu Andrzej Duda jest jedyną w Polsce władzą mającą społeczny mandat. Na dodatek sprawa imigrantów wymaga przedstawienia przez nową rządzącą ekipę jasnego stanowiska jak najszybciej. Trzeba też podjąć starania o przywrócenie zniszczonej przez poprzedni rząd jedności środkowoeuropejskiej. Szczyt na Malcie, choć oczywiście żadne decyzje tam nie zapadną i zapaść nie mogą jest do tego doskonałą okazją i prezydent powinien ją wykorzystać.
Gdy jednak prezydent oznajmił, że sam też na Maltę nie jedzie – jego decyzja co do Sejmu straciła sens. Zaczęły się dyskusje o pustym krześle, profesor Szczerski zabrnął w zapewnienia, że Konstytucja nakazuje prezydentowi otworzyć posiedzenie Senatu, choć wyraźnie jest tam napisane, że owszem, ale jeśli Prezydent ma ważniejsze sprawy, czyni to Marszałek – Senior, premier zaczęła apelować do prezydenta, żeby jechał, PiS zaczął z kolei apelować o to samo do niej (!) i wymyślił, że można tylko oficjalnie otworzyć posiedzenie i je zaraz zawiesić do czasu aż Ewa Kopacz wróci z Malty (to po cholerę je w ogóle otwierać, nie lepiej zaczekać z cała imprezą?), słowem, zaczął się kompletny bardak i żenada.
Można się oczywiście na dziesiątki sposobów pocieszać – że Tusk złośliwy, że szczyt nie taki ważny, że skoro Wielką Brytanię może na nim reprezentować Irlandia, to i nas mogłyby Czechy albo Węgry; cóż, to oczywiście wszystko prawda. Można też (i trzeba będzie) zamknąć ostatecznie całe zdarzenie w szufladce z napisem „shit happened”. Ale niech to nie odwróci uwagi od sprawy najistotniejszej. Przy pierwszym, niewielkim w sumie wyzwaniu, cały budowany aparat prezydencki zawiódł, widać było, że nikt w nim nie wie, o co właściwie prezydentowi chodziło. Co gorsza, nie ma pewności, czy sam szef to wiedział. Ale nawet jeśli nie wiedział, to trzeba było szybko coś wymyślić i zadbać, aby wszyscy, którzy mogą być przez media proszeni o komentarz, wiedzieli, czego się trzymać.
Do licha, o czym ja tu w ogóle piszę? Przecież to elementarz! „Nie chwalący”, kiedy wiele lat temu, w sumie szczawik jeszcze, byłem rzecznikiem UPR potrafiłem na poczekaniu wymyślać i rozpowszechniać racjonalizujące egzegezy różnych wypowiedzi Korwina, którego wszak w zdolności do zaskakiwania współpracowników nikt nie przebije. Więc proszę mi nie mówić, że to trudne i wymaga czasu.
Niestety, ten sam chaos – mówiąc cytatem z mojego ulubionego reżysera „szczególną nieudolność i ogólny brak koncepcji” – obserwować mogliśmy w festiwalu wypowiedzi dotyczących nowego rządu. To, że TVN 24, TVP Info czy media „Agory” starają się przedstawić Beatę Szydło jako głupią, wykorzystywaną przez demonicznego Kaczyńskiego cipcię i figurantkę oraz wmówić Polakom, że w PiS trwa śmiertelna walka frakcji, a cały wyborczy wizerunek tej partii, który dał jej zwycięstwo, to pic i kamuflaż – to zrozumiałe, mamy do czynienia z ośrodkami propagandowymi, których dysponenci starają się obezwładnić nową władzę wszelkimi sposobami, bo od tego zależy ich przetrwanie. Ale jeśli w tej grze propaganda „Polski Magdalenkowej” może korzystać z „przecieków” i chaotycznych wypowiedzi samych pisowców, to jest to w najlepszym wypadku przejaw kompletnego braku profesjonalizmu, w gorszym – rozprzężenia i beztroski po wyborczym zwycięstwie, tak jakby po zdobyciu sejmowej większości nic już właściwie nie pozostawało do zrobienia, poza najkorzystniejszym poustawianiem się u władzy, i jakby bycie lepszym od Pożeraczy Ośmierniczek wystarczało, by móc już sobie pozwalać na drobne grzeszki.
A w najgorszym – może to być przejaw rzeczywistego rozrywania zwycięskiego obozu przez walkę różnych wewnętrznych ośrodków zupełnie nie liczących się z dobrem formacji jako całości, cóż dopiero pytać o dobro ogółu.
Informowanie o procesie tworzenia rządu – że będzie on budził zainteresowanie, było przecież oczywiste – powinno wynikać z dalekosiężnego planu politycznego. Jeśli, jak wciąż mam nadzieję, PiS zamierza nadal starać się o społeczne poparcie, nawiązywać porozumienia do zmiany Konstytucji, słowem, ma ambicję nie tylko sobie porządzić, ale zmienić Polskę w sposób trwały, systemowo – musi trzymać linię, która dała mu dwukrotny sukces, a więc otwierać się na nowe środowiska, szukać nowych twarzy, udowadniać, że ma do dyspozycji fachowców i ekspertów, pokazywać oblicze raczej technokratyczne niż ideologiczne. Im bardziej obraz PiS będzie kontrastował z histerią popadającej w sekciarstwo PO i wrzaskami o „brunatnej fali”, tym lepiej. W takim razie należało więc dbać o obraz spokojnego, muszącego oczywiście potrwać, ale prowadzonego według menadżerskich zasad castingu prowadzonego pod kierownictwem nowe premier jako głównego head-huntera.
Jeśli PiS uważa, że, jak to ujął Janusz Lewandowski, „durne spoty” i kampania wyborcza to sobie były i się skończyły, a teraz do następnych wyborów mamy trzy lata i nie ma się co opierdzielać, tylko zerować „układ”, wykańczać neo-targowiczan i korzystać z obrotu politycznej karuzeli dla odwojowania utraconych przed laty na rzecz PO łupów, to należało od razu konsekwentnie i jasno postawić sprawę: wygraliśmy i nikt nam nie będzie narzucać premiera ani meblować rządu, jak będziemy mieli kaprys, to zrobimy Macierewicza nie tylko Ministrem Obrony, ale i Naczelnikiem Państwa, a kto podskakuje, tego zlustrujemy w pierwszej kolejności. Co by się w ten sposób straciło wskutek oczywistego złamania wyborczej obietnicy (bez sensu zresztą złożonej, od razu to mówiłem) że Macierewicz nie będzie ministrem i zerwania z umiarkowanym wizerunkiem, to by się odzyskało pokazując siłę, bo ludzie zawsze siłę szanują, a przynajmniej czują wobec silnych mores, od czasu Machiawela nic się w tej kwestii nie zmieniło.
W obu wypadkach zaś należało stanowczo ucinać spekulacje. Kiedy rząd? Już jest, a ogłoszony zostanie w swoim czasie. Dlaczego premier na urlopie? Bo rząd już zapięty na ostatni guzik, to sobie odpoczywa, ale o skład nie pytajcie, ogłosimy w odpowiednim czasie. To co to tam za ciągłe narady u prezesa? To już uzgodnienia międzyresortowe dotyczące dalszych działań. I w ogóle – na bambus, zawiadomimy was o terminie konferencji prasowej.
Zamiast tego – sami Państwo widzieliście. Źle to wygląda. I proszę mnie dobrze zrozumieć – absolutnie nie chodzi mi, by u władzy PiS trwał w przekonaniu, że jest oblężoną przez wrogie media twierdzą. Chodzi o profesjonalizm. I absolutnie też proszę powyższego tekstu nie porównywać z pozoranckim krytykowaniem PO przez jej medialnych sługusów, którzy czasem, zwłaszcza przed wyborami, dla udawania, że są wobec władzy bezstronni, krytykowali ją demonstracyjnie, ale wyłącznie za jedno – że ma słaby pijar i „nie potrafi umiejętnie sprzedać swych niewątpliwych sukcesów”. Komunikacyjny chaos w PiS, od którego niestety zaczynają się jej rządy, jest groźny o tyle, że – oczywiście, dopiero przyszłość może to pokazać – może być przejawem ogólnej indolencji. A przy takich wyzwaniach jakie stoją przed nową władzą i oczekiwaniach, jakie rozbudziła, nie może ona sobie pozwolić na byle jakie administrowanie i pocieszanie się, że jak się przez ćwierć wieku nie zawaliło, to i do końca tej kadencji jakoś jeszcze dobrniemy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.