Targetem tego widowiska jest twardy elektorat Tuska – a i to niecały, tylko jego najtwardszy hardkor. Premier zresztą mówił o co chodzi z otwartością, jaka mu się rzadko zdarza: jedna wywrotka nie oznacza jeszcze przegranego wyścigu, poobijani kolarze jadą dalej i wygrywają, i takie tam. Chcąc jak najbardziej obrazowo powiedzieć swemu zapleczu, że nie ma odwrotu i muszą albo pozbierać się po prezydenckiej wtopie i wygrać, albo szykować szczoteczki do zębów, sięgnął nawet premier po porównanie ze sławnym konkwistadorem Cortesem. Gdyby zrobił to jakikolwiek polityk na Zachodzie, byłby spalony. W Polsce też, gdyby mordercę Indian (pardon, rdzennych Amerykanów), kolonizatora i archetypicznego przemocowego rasistę umieścił w pozytywnym kontekście polityk PiS albo Konfederacji, publicyści „Wyborczej” i „Krytyki Politycznej” zagęgali by się z oburzenia na śmierć. No, ale Tusk to Tusk, „jemu widnieje”.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.

