Demokracja jako show

Demokracja jako show

Dodano: 
Joe Biden, prezydent USA
Joe Biden, prezydent USA Źródło: Flickr / Gage Skidmore / CC BY-SA 2.0
21 stycznia, dzień 325. Wpis nr 314| 20 stycznia odbyła się uroczystość inauguracji prezydenta Bidena. Wywołała ona szczególne zainteresowanie z powodu poważnych perturbacji w ostatnich dniach sprawowania władzy przez poprzedniego prezydenta, który na uroczystość nie przybył. W dodatku odbywało się to w atmosferze zagrożenia. Imprezę, mimo kowidowych absencji, ochraniała rekordowa liczba mundurowych, których zabrakło 6 stycznia.

Wszyscy czekali na inauguracyjne przemówienie nowego prezydenta. To wtedy można się dowiedzieć o wielu wektorach przyszłej polityki. Wieści w tym względzie z dotychczasowej „piwnicznej” kampanii nowego prezydenta były bardziej niż skromne, gdyż ostatnie wybory prezydenckie miały bardziej niż zwykle, charakter plebiscytu i to plebiscytu przeciwko Trumpowi. Biden więc nie bardzo musiał programowo uzasadniać swojej kandydatury. Znamy to przecież z polskiej polityki – największą, często jedyną, kompetencją kandydata bywa to, że staruje przeciwko znienawidzonemu konkurentowi.

Czegóż to dowiedzieliśmy się z przemówienia, czyli w demokracji czytaj – co napisał ghost writer? (Oczywiście wiemy, że takiemu rzemieślnikowi, który pisze tekst daje się jakieś wytyczne o czym tam ma być. Ba – wytyczne te wynikają czasami z głębokich badań, które mają nam powiedzieć co lud chce usłyszeć i pod takie „zamówienie społeczne” pisze się tekścicho.) Otóż Biden, pomijając skromne powtórzone mantry z ascetycznej programowo kampanii, wezwał do… jedności. Tak, obóz, który od dnia wybrania Trumpa dzielił Amerykanów na właśnie dwa obozy, a właściwie ten drugi zauważał tylko wtedy jak mógł go zdeprecjonować, obóz, który odbywał zadymy w już dzień elekcji Trumpa na skalę o niebo przewyższającą „najazd na Kapitol” z 6 stycznia, który robił mu pod górkę codziennie, dzieląc Amerykanów – wezwał do jedności. I to jedności, którą nad przepaścią postawił Trump. Reszta przemówienia to erystyczne popisy ghost writera.

A więc jedność. Czyli jednak bezczelne i cyniczne kłamstwo, dla mnie przypominające… stan wojenny w Polsce. Dla młodszych przypomnę, że cały okres „pierwszej Solidarności” (lata 1980-1981) to prowokowany przez władze ciągły kryzys polityczny a zwłaszcza zaopatrzeniowy, po to by zmęczyć społeczeństwo, tak by w momencie przesilenia miało już tylko jedno pragnienie – niech to się wreszcie (jakoś) skończy. Prowokowano strajki, stymulowano braki w zaopatrzeniu by trzymać wysoko napięcie społeczne i hodować przyszłego winnego wszystkiego. Na końcu 13 grudnia aresztowano tysiące działaczy, wyjechano na ulice czołgami, wyłączono telefony i… wezwano do jedności. I teraz Biden wzywa do jedności naród amerykański, naród podzielony czteroletnią wojną wypowiedzianą urzędującemu prezydentowi.

W internecie pełno relacji o tym, że ludzie się popłakali w trakcie przemówienia, niektórzy już ryczeli jak hymn ryczała Lady Gaga (otarła się trochę o „wzorzec” Górniakowej, ale zatrzymała się w ostatniej chwili). Pełno egzegez „nowej nadziei” wyciskające z banalnego tekstu przemówienia głębokie treści, których tam nie ma. Ale i te płacze, i te głębokie analizy płytkich w końcowym rezultacie chwytów oratorskich pokazują jak wielkie nadziei wiązanych jest z tą prezydenturą. Przez niektórych. Biden będzie miał swoje 100 dni, zwyczajowo pokazujące co to będzie za prezydentura. Ja obawiam się, że te tak wielowektorowe nadzieje rozbudzone przez Demokratów są tak niekonkretne, że uzasadnią każdą decyzję Bidena i okres jego testowania potrwa dłużej.

Mamy też pierwsze międzynarodowe efekty doginania Trumpa. Demokraci nie mają już nie tylko wstydu, ale i resztek rozsądku. Przykład – proszę bardzo. Pani Pelosi, która szczególnie sobie „upodobała” Trumpa zgłosiła się do wojska, by mundurowi odebrali mu dostęp do walizki z kodami atomowymi. Oczywiście powiadomiła o tym świat, stawiając pod znakiem zapytania poczytalność Trumpa, który może „na pożegnanie” swej prezydentury zrobić z planety dobrze wypieczony w światowej katastrofie atomowej – kartofel. Miało to pokazać „swojej” publiczności skalę wariactwa Trumpa, zagrażającą już nie tylko demokracji w USA, ale życiu na planecie. Dobre, co? No nie – jak każdy rozsądny władca imperium atomowego – Putin się wzburzył, że, jak wynika z wieści i ruchów p. Pelosi, po drugiej stronie globu może mieć wariata nad atomowym guzikiem i włączył w swoim wojsku wysoki poziom zagrożenia atakiem atomowym.

A to nie są żarty. Świat może nie stanął na krawędzi wojny atomowej, ale podniosły się w powietrze atomowe bombowce rosyjskie i podjęto wszelkie procedury wojskowe. A trzeba nam wiedzieć, że doktryna rosyjska nie jest doktryną atomowego odwetu. To znaczy Rosjanie nie straszą, że jak Amerykanie w nich odpalą, to oni im w zamian oddadzą. Atomowa doktryna Rosji zakłada atak, na pierwsze podejrzenia, że Amerykanie coś knują. Zrobiło się więc niefajnie, zauważył tę gotowość Trump i zadzwonił do Putina, by dowiedzieć się co jest grane. Jak już powiedziano – przy takiej doktrynie jak rosyjska nie bardzo wiadomo, czy szykują się oni do obrony czy do ataku. Putin rozwiał wątpliwości „szalonego prezydenta”, przy okazji przekonując się, że po drugiej stronie telefonu siedzi człowiek, który jednak nie postradał zmysłów. Na koniec Hillary Clinton… oskarżyła Trumpa, że ten rozmawiał z Putinem przez telefon. Pewnie meldował mu „niewykonanie zadania”. To jeden z pierwszych przypadków „międzynarodowego bilansu” kosztów załatwiania swoich wewnętrznych spraw przez nową administrację. Będą następne.

Ale wróćmy do inauguracji. Cała impreza, jak i przemówienie była, no właśnie – imprezą. Demokracja ma coraz więcej cech eventu, mniej lub bardziej przygotowanego show dla publiczności. Jest reżyser, skrypt, wszyscy grają swoje role, okazuje się, że nawet publiczność. Ja wiem, że wielu wiele oczekuje od nowej prezydentury (oj się zdziwicie, zdziwicie), że nadzieje są rozbudzone (właśnie widzimy dyskryminacyjne wobec „trumpowców” sposoby realizacji postulatu jedności Bidena). Ale powodują one, że każdy ze zwolenników nowej nadziei wpisuje w obłe słowa przemówienia Biedna swoje treści, a właściwie – emocje.

Ale przemówienie nie jest tak ważne, ba – cała impreza nie jest tak ważna jak to opisują media. Te zastanawiają się co można wyczytać z pierścionka poetki (płatek zamknięty w klatce, oh!), która przeczytała na inauguracji ckliwy wierszyk oraz kim jest facet dezynfekujący mównicę po każdym wystąpieniu, który „skradł cały show”. Wow! No – banał. Ale tak to jest jak się patrzy na to wprost: co kto powiedział, jakie emocje wywołał. Moim zdaniem jesteśmy tak naprawdę w schyłkowej fazie demokracji. Jesteśmy świadkami początku lewicowej rewolucji w byłym sercu byłego wolnego świata. Za to koniec ten odbywa się w dekoracjach zmurszałej demokracji. Obserwujemy spektakl, który wielu odbiera za prawdę. A może i mają rację? Może demokracja to już dziś tylko zaplanowany event, gdzie każdy ma odegrać swoją rolę? Gdzie nie ma już żadnej treści, tylko pusta forma jeszcze niekiedy wyzwalająca u publiczności naiwną łezkę pustych emocji, które zastępują dawno już niewidziane refleksje?

Ale jest jedna pewna i stała różnica w rozpisaniu tych ról na spektaklu. Tylko publiczność płaci za bilety.

Jerzy Karwelis

Więcej wpisów na blogu Dziennik zarazy.

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także