Do działalności ministra Bartłomieja Sienkiewicza doskonale pasuje puenta starego sowieckiego kawału: „I śmieszno, i straszno”. Tylko czego ostatecznie pozostawi po sobie więcej – śmiechu czy trudnych do odrobienia szkód? - pisze w najnowszym Do Rzeczy Rafał A. Ziemkiewicz.
- Bartłomiej Sienkiewicz postrzegany jest jako człowiek, który do resortu przyszedł z zewnątrz. To nie do końca prawda – przez pewien czas był pracownikiem UOP, wraz z innymi działaczami pacyfistycznego ruchu Wolność i Pokój, których minister Kozłowski wprowadził do „firmy” na początku lat 90. Jednak potem przez wiele lat pozostawał poza strukturami wywiadu, współpracując z nim tylko jako analityk. Nieoczekiwane postawienie go przez Donalda Tuska na miejscu Jacka Cichockiego bywało więc z początku komentowane jako wyraz nieufności premiera wobec służb i podjęcie walki o zwiększenie nad nimi politycznej kontroli.
Dziś tę ostatnią hipotezę trudno traktować poważnie. Wymiana Cichockiego na Sienkiewicza była raczej sygnałem dla zasiedziałej kadry resortu, że premier gotów jest szanować jej interesy i nie wtrącać się, jeśli i ona nie będzie mu przysparzać kłopotów. Symbolem oderwania Sienkiewicza od struktur, na czele których został kaprysem premiera postawiony, stał się jego gabinet polityczny, skład którego resortowe „wiewiórki” wyniosły natychmiast do mediów. Szczególnie krytykowany był Sienkiewicz za mianowanie 20-latków, dla których praca w ministerstwie będzie praktycznie pierwszym poważnym doświadczeniem zawodowym, a także niewiele od nich starszej byłej pracownicy spółki należącej niegdyś do Sienkiewicza (wyzbył się udziałów, obejmując obecne stanowisko).
Trudno sądzić, żeby z takimi współpracownikami mógł się człowiek przez wiele lat pozostający poza resortem kusić o rozstawianie po kątach zasiedziałej w nim kadry, która już niejednego ministra zdołała skutecznie „otorbić” i urobić na swoje potrzeby. Przeciwnie – kolejne występy nowego szefa resortu pokazały, że nie bardzo panuje on nad sytuacją. Spektakularnym tego przykładem jest konferencja prasowa nazajutrz po bójce na plaży w Gdyni, podczas której minister zadawał retoryczne pytania o przebieg zajść i zapowiadał ich „uważne przeanalizowanie”.
Ten moment konferencji – a było wszak oczywiste, że wobec zainteresowania wzbudzonego wokół bijatyki przez media będzie ona uważnie obserwowana i szeroko komentowana – podkreślił także największy chyba problem charakterologiczny Bartłomieja Sienkiewicza, jakim jest brak wyczucia śmieszności. Minister, który chce być traktowany poważnie, nie może w dzień po szeroko komentowanym wydarzeniu odgrywać spektaklu pt. „Ja sprawdzę, jak to było, ja się dowiem, kto tam na miejscu podejmował decyzje i jakie!”. Minister z prawdziwego zdarzenia powinien to wiedzieć natychmiast po fakcie. Jeśli nie wie, to szermując retorycznym „Jak mogło do tego dojść, że kiboli wpuszczono plażę?”, podkreśla, że nie tylko nad swoim resortem nie panuje, ale nawet nie wie, co się w nim tak naprawdę dzieje.
Ponieważ nie była to pierwsza konferencja, na której bufonada ministra pokrywa jego faktyczną bezradność, trudno nie skłaniać się ku hipotezie, że Sienkiewicz wcale nie ma w zamyśle premiera wprowadzać żadnych nowych porządków w MSW, usprawniać jego pracy ani czegokolwiek zmieniać, że jego nominacja miała zupełnie inne przyczyny. Zważywszy na to, w jaki sposób dobrał sobie Tusk innych ministrów, narzuca się podejrzenie, że także i o wyborze szefa MSW zadecydowały dwie przyczyny, zwykle dla Tuska najważniejsze: układ frakcyjny wewnątrz rządzącej partii i kwestie wizerunkowe. (...)
Cały artykuł Rafała A. Ziemkiewicza w najnowszym wydaniu Do Rzeczy.