Doprawdy, ostatnie kilka miesięcy amerykańskiej kampanii był to czas nieustannej propagandowej nagonki na kandydata republikanów. Ta kampania mogła wyleczyć każdego ze złudzeń: media to nie żadna czwarta władza, która stoi na straży zasad, ale pełnoprawni uczestnicy walki politycznej. Obserwując wybory w USA, miałem poczucie déjà vu, tyle że za oceanem w roli „Gazety Wyborczej” występowały pospołu: „The Washington Post” i „The New York Times”. Oraz cała plejada pomniejszych pism, portali, podportali i blogów.
Proste pytanie brzmi: Skąd tyle złości? Dlaczego aż takie przerażenie? Nie wierzę w to, żeby powodem były – nazwijmy to tak – osobowe cechy 45. prezydenta USA. Osobliwa grzywka może śmieszyć, besserwisserstwo drażnić, miedziane czoło, z jakim składał kolejne obietnice, irytować, wreszcie osobliwa mieszanka bezczelności i wulgarności wywoływać zaambarasowanie – to wszystko prawda. Jednak czy Trump aż tak przegrywał w zderzeniu z konkurentką? Czy rzeczywiście był dużo gorszy niż znana z oszustw i krętactw Hillary Clinton? Nie sądzę.
Tym, co tak rozwścieczyło liberalną lewicę, był nie styl, lecz treść. Trump, może cynicznie, może z wyrachowania, szybko porozumiał się z konserwatywną częścią obozu republikanów i stał się wyrazicielem oczekiwań oraz interesów przywiązanej do tradycji części amerykańskiego społeczeństwa. Tych ludzi, którzy nie chcą, żeby im wmawiano, że związki dwóch panów i pań są tym samym, co małżeństwa; którzy mają po dziurki w nosie politpoprawnej agitacji i wszędobylskich działaczy ruchów LGBT; którzy cenią chrześcijańskie korzenie i wartości Zachodu; którzy wreszcie nie wierzą we wspaniałe osiągnięcia, jakie ma przynieść multikulturalne społeczeństwo, gdzie nic nie będą znaczyły: naród, pochodzenie, religia, mądrość minionych pokoleń. Trump wkurzył salony świata, bo odebrał im to, co uważały i uważają za swą własność – kontrolę nad przyszłością. Dla nich wszystkich, tego pokolenia, które przejęło w 1968 r. władzę nad światem tak w Europie Zachodniej, jak w USA, zwycięstwo Trumpa zabrzmiało jak swoiste memento.
Ich wściekłość jest tyleż wyrazem frustracji, co oznaką paniki. Kiedy zatem Sigmar Gabriel, szef SPD i jednocześnie wicekanclerz Niemiec, mówi, komentując wyniki wyborów w USA, że „Trump jest pionierem nowego autorytarnego i szowinistycznego ruchu międzynarodowego. On jest również ostrzeżeniem dla nas”, najlepiej pokazuje, o co chodziło w tej rozgrywce. „On jest ostrzeżeniem dla nas” – dla nas, spadkobierców 1968 r., dla nas, którzy wierzą w nieuchronny postęp, którzy uważają, że przyszłość jest przesądzona. Dla nas, którzy dobro utożsamiają z kreacją wartości moralnych, a nie z posłuszeństwem prawu naturalnemu, którzy mniemają, że proces emancypacji jednostki, wyzwolenia z więzów krwi, płci, dziedzictwa, przeszłości, z wszystkiego, co obiektywnie dane, jest nieuchronny.
Dla nich wszystkich to jak kubeł zimnej wody. Okazało się, że mimo gigantycznej przewagi medialnej i kapitałowej wciąż niecałe społeczeństwo dało się przemleć. Wcześniej tu i ówdzie pokazywały się punkty oporu, ale zmiana w USA może stać się przełomem. To nie „międzynarodowy ruch autorytarny” podnosi głowę, ale po prostu zdrowy rozsądek nie dał się całkiem zniszczyć progresywistycznym ideologom.
Całość dostępna jest w najnowszym numerze "Do Rzeczy"
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.