PiS, który podczas poprzedniej kampanii parlamentarnej pokazał, że doskonale rozumie nastroje wyborców, wyczuwa ich sympatie i umie dostosować się do ich oczekiwań, który zręcznie umiał odpowiadać przez wiele miesięcy na pułapki opozycji, wygrywając kolejne bitwy i zachowując wysoki poziom poparcia społecznego, nagle zaczął się zachowywać, jakby stracił zmysł słuchu.
Pierwszym potknięciem była sprawa wyboru Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Zamiast uznać, jak było w istocie, że jest to funkcja marginalna i pozbawiona większego znaczenia, Prawo i Sprawiedliwość podjęło walkę o utrącenie kandydatury Tuska, jakby chodziło o samą niepodległość. Można było zakończyć rozgrywkę na zręcznym manewrze, czyli wskazaniu swojego kandydata z szeregów opozycji – Jacka Saryusza-Wolskiego, tyle że rząd postanowił pokazać, iż nie boi się uderzyć głową w ścianę. Cóż, mur pozostał jak stał, tylko na głowie rządzących pojawił się guz.
Efektem całej awantury jest wzrost znaczenia samego Tuska, który z nieudolnego i mało rozpoznawalnego premiera na emeryturze przeistoczył się w herosa demokracji, w bohatera broniącego Europy przed kaczyzmem. Zwykle ludzie, których spotyka porażka, nie lubią obnosić się z przegraną. Jednak zamiast przyjąć prostą zasadę „ciszej nad tą trumną”, politycy PiS zachowali się dokładnie odwrotnie i zaczęli rozdrapywać rany. Dowodem są słowa Witolda Waszczykowskiego, który stwierdził, że przy wyborze szefa Rady Europejskiej mogło dojść do fałszerstwa. Jak takie słowa odbiera opinia publiczna? I jak może odebrać je inaczej niż jako przykład frustracji i bezsilnej złości?
Innym przejawem tej dziwnej choroby utraty słuchu wydaje się sprawa rzekomego wystąpienia Polski z Eurokorpusu. Nie trzeba być szczególnie rozgarniętym, żeby przewidzieć, że informacja o ograniczeniu polskiego zaangażowania w budowę europejskiej armii wywoła atak opozycji. Jeśli zatem minister Antoni Macierewicz zdecydował się na przesunięcie polskich oficerów i środków z Eurokorpusu do NATO, to powinien o tym uprzedzić opinię publiczną. To on powinien być pierwszym źródłem informacji, on powinien ją wytłumaczyć, przedstawić swoje racje, rozwiać wątpliwości.
Tymczasem podobnie jak w przypadku wyboru Tuska zamiast polityki informacyjnej mieliśmy do czynienia z ciągiem wpadek. Najpierw pojawiło się doniesienie AFP, skądinąd nieścisłe, że Polska występuje z Eurokorpusu. Przez kilka godzin dominowało ono na wszystkich portalach informacyjnych, aż pojawiło się zaprzeczenie wiceministra Bartłomieja Kownackiego, który nazwał te wiadomości totalną bzdurą. Tyle że wkrótce potem swoje oświadczenie wydał szef MON, który przyznał, iż Polska pozostanie państwem stowarzyszonym w Eurokorpusie i nie będzie się już ubiegać o status państwa ramowego. Czyli zamiast jasnego przekazu i wytłumaczenia motywów działanie reaktywne, chaotyczne, kakofonia dźwięków. Tak jakby MON zostało zaskoczone tym, że ktoś się sprawą interesuje!
Takich przykładów dziwacznej, powiem oględnie, komunikacji było w ostatnich tygodniach więcej. Nie wiem, co jest tego przyczyną. Skąd choćby pomysł, żeby z dnia na dzień niemal mnożyć otwieranie frontów politycznych i wchodzić w spór z kolejnymi wpływowymi grupami i środowiskami? Czy można wygrać jednocześnie starcie z nauczycielami, sędziami, lekarzami i samorządowcami? Może politycy rządu faktycznie uwierzyli, że będą rządzić jeszcze co najmniej 20 lat i nie muszą się oglądać na opinię publiczną? Doprawdy trudno zrozumieć tę nagłą, na własne życzenie przeprowadzoną, defensywę. Nie wiadomo tylko, czy to chwilowa słabość, ot, wiosenne przesilenie, czy oznaka głębszego kryzysu.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.