Tymon Tymański, nie radząc sobie samodzielnie z projektem, szczęśliwie dla siebie zaangażował do pomocy fachowców – reżysera Grzegorza Jankowskiego, z którym pracował kiedyś, realizując program „Łossskot”, Tomasza Madejskiego jako operatora oraz Agnieszkę Glińską, montażystkę. Dzięki temu oraz radom znajomych i przyjaciół udało się sklecić coś, co trzyma jakąś formę, choć i tak jak na dzieło artysty chcącego lokować się gdzieś powyżej popkulturalnej papki rozczarowuje, mając mało wspólnego z estetyką mockumentary, a więcej z niskobudżetową amatorską komedią.
Oto bowiem otrzymujemy wulgarną opowieść o drodze do sukcesu Jerzego Bydgoszcza granego przez Tymona, dawnego buntownika, teraz wskutek kłopotów finansowych pragnącego przedzierzgnąć się z lekka w artystę pop, a dokonującego tego dzięki współpracy z komornikiem, któremu zamarzyła się kariera wielkiego menago (w tej roli artysta kabaretowy Grzegorz Halama). Skrzykuje więc Bydgoszcz starą załogę i rusza w żenującą trasę po Polsce, gdzie występuje się przed niczego nierozumiejącą publicznością (spotykający się z entuzjastycznym przyjęciem występ w katolickiej szkole z piosenką o pedofilii księży), a wobec kuriozalnych niedomagań organizatorów musi czasem zadowolić się wypłatą w ogórkach kiszonych i poznaje, że wyobrażenia o brudzie związanym z polskim show-biznesem były zdecydowanie niedoszacowane.
Problemem filmu naćkanego niemożliwie „kurwami” i innymi wulgaryzmami jest to, że degeneracja, o której opowiada, w pewnym momencie staje się zwyczajnie nudna, a brudny dźwięk źle zmiksowanych piosenek nie daje chwili wytchnienia od brudnej rzeczywistości. (…)
Tymon współczesny doskonale wie, gdzie są konfitury. Jest przecież trefnisiem w należącym do Agory Radiu Roxy, chętnie gości w programach telewizyjnych, 11 listopada 2011 r. na barykadzie Kolorowej Niepodległej śpiewa swój song „Dymać Orła Białego”, nie chcąc dostrzec, jak wspaniale rymuje się to z bandycką akcją niemieckich bojówek Antify. Ot, taki buntownik doskonale wpisany w system i płacący mu należny trybut. Szkoda, że nie chce opowiedzieć nam o tym obliczu uczestnictwa w medialnym obiegu. (…)
A przecież koleś tkwiący w układzie mógłby powiedzieć coś ciekawszego o polskiej scenie, niż tylko raczyć nas wulgaryzmami. Owszem, część filmu jest śmieszna, pastisze musicali – duet śniadaniowy Tymański – Dziędziel czy baletowa oprawa songów – budzą entuzjazm odbiorców, a scena, gdy Tymon próbuje umościć się na podwójnym hotelowym łożu obok Grzegorza Halamy z falującym olbrzymim brzuszyskiem, na pewno będzie hitem Internetu. Tylko że to wszystko dziwacznie obok.
Krytycy pieją z zachwytu, Paweł Felis sugeruje, że niedopuszczenie „Polskiego gówna” do konkursu głównego w Gdyni powodowane było lękiem, iż film ów odbierze wszystkie nagrody konkurencji, ktoś pisze o genialności, kto inny o odwadze, o rockandrollowej jeździe bez trzymanki, ale przecież wszystko jest boleśnie banalne. Tak jak końcowy bunt, gdy znarkotyzowany członek ekipy – w tej roli budzący sporo współczucia Robert Brylewski – postanowi zwalczyć system i wprowadzić stan psychodeliczny. Deklaracja: „Dość podpierdolki, dość seriali, dosyć idoli, dosyć talentów, nie ma talentów” i wysadzenie w powietrze telewizji jest żenującym dowodem skromnych horyzontów tych ludzi, których dawna antysystemowa rebelia uczyniła prawie prorokami. (…)
Grepsując, odwołując się do czasów własnej buntowniczej młodości, zagłuszają istotne pytania, pozostając na poziomie konferansjerów, którzy wulgaryzmami i obscenami starają się budować swój nonkonformistyczny wizerunek, a oklaskującej ich gawiedzi dać poczucie kosztowania zakazanego owocu. Mało to mądre, niestety.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.