Od początku 2015 r. każdy kierowca wiozący towary przez Niemcy, nieważne, czy Polak, Litwin czy Czech, i nieważne przez firmę z jakiego kraju zatrudniony, musi zarabiać na godzinę nie mniej, niż wynosi minimalna płaca w Niemczech. Czyli sporo więcej, niż zarabiają polscy kierowcy. Nowe i już powielane przez Francję przepisy – nawet jeśli ich obowiązywanie zostało w części, tymczasowo zawieszone – obracają w perzynę elementarne zasady rządzące wspólnym rynkiem UE i przy okazji uderzają w silny polski biznes usług transportowych. Biznes, któremu udało się zdobyć aż 10 proc. rynku UE, m.in. właśnie wskutek oferowania tych usług taniej, np. dzięki niższym płacom naszych kierowców.
Niemcy od zawsze bronią interesów własnej gospodarki z podziwu godną konsekwencją. I w dodatku nawet na chwilę nie schodzą im z ust prounijne frazesy. Gdy ratują swe koncerny, np. stocznie, stosując zakazaną w UE pomoc publiczną, zawsze czynią to wyłącznie dla dobra Unii, bez mrugnięcia okiem zarzucając choćby nam, Polakom – gdy próbujemy robić to samo – łamanie unijnych reguł. Nie inaczej jest i tym razem: w przepisach o płacy minimalnej w branży transportowej Niemcy nie dostrzegają niczego antyunijnego.
Dlatego na zamach Berlina na równe prawa w dostępie do rynku usług transportowych UE należałoby odpowiedzieć z niemiecką gracją. Należałoby porozmawiać z Niemcami po niemiecku. I właśnie dla dobra idei europejskiej w ogóle, a wspólnego unijnego rynku w szczególności, na przykład wprowadzić na towary wwożone z Niemiec do Polski cło, dla niepoznaki nazwane opłatą niemiecką, a nawet proniemiecką, z szacunku dla wysokiej jakości ich produktów. W końcu „opłata proniemiecka” na niemieckie towary miałaby służyć skłonieniu Niemców do zniesienia antyunijnych przepisów transportowych i obowiązywać tylko do czasu ich anulowania. A więc służyłaby przywróceniu stanu sprzyjającemu rozwojowi wspólnego, unijnego rynku usług. Czyli nasza opłata zostałaby – w istocie – wprowadzona wyłącznie dla dobra UE, w imię i w celu obrony zasad, które powinny obowiązywać nadal, z pożytkiem dla wszystkich narodów Unii…
Rzecz jasna zamiast uciekać się do mało realnego nałożenia „opłaty proniemieckiej”, łatwiej byłoby podjąć inne, adekwatne kroki odwetowe, na przykład polegające na uprzykrzeniu życia niemieckim firmom robiącym interesy w Polsce. I każde szanujące się państwo, w tym Niemcy, dawno by je podjęło. Jednak kto miałby coś takiego przedsięwziąć dziś w imieniu Polski? Kto miałby z Niemcami porozmawiać po niemiecku, a z Francuzami po francusku? Donald Tusk, który urząd premiera Polski porzucił dla synekury „prezydenta Europy”, coraz bardziej przypominającej posadę sekretarza kanclerz Niemiec? Zapatrzony w Berlin marszałek Sejmu Radosław Sikorski? A może „żelazna lady” Ewa Kopacz?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.