Jak zwykle zdecydowana większość autorytetów mądrzących się w mediach w kwestii tzw. związków partnerskich nie zadała sobie trudu, by zajrzeć w leżący u źródła całego zamieszania projekt ustawy autorstwa mało znanego posła PO. Bardzo słusznie − pogląd nieskażony znajomością rzeczy zawsze jest najlepszy, przynajmniej jeśli chodzi o wygodę tego, kto go wygłasza. Miast brnąć w szczegóły, które przecież nikogo nie obchodzą, najprościej jest powielić wygodny schemat. Owoż osoby LGTB walczą o swoje prawa obywatelskie, które im się słusznie należą, a kto im w tym przeszkadza, ten ciemnogród i hańba mu, choćby nawet był posłem jedynie słusznej partii. Ustawę o związkach partnerskich wspierają siły postępowe, opierają się jej siły reakcyjne − wszystko proste jak konstrukcja cepa, nawet intelektualista zrozumie.
Ale gdyby przypadkiem interesowała kogoś prawda, legalne konkubinaty z sejmowego projektu, wokół którego narobiono tyle medialnego szumu (by nie rzec wręcz: smrodu), akurat homoseksualistom nie dawały praktycznie nic. Jak zauważyli niszowi, całkowicie przez rozdyskutowanych medialnych „ekspertów” przemilczani blogerzy tego środowiska, wszystko to, co miałoby dla homoseksualistów wynikać z zawarcia Duninowego „związku partnerskiego”, uzyskać mogą oni i dziś, zawierając między kochankami umowę cywilnoprawną. No, może nowe prawo pozwalałoby na uproszczenie procedur: notarialna umowa wymaga odrobiny czasu, zachodu i pieniędzy (choć właściwie ślub też). Ale o żadnej rewolucyjnej zmianie mowy nie ma.
Istotna treść ustawy o „związkach partnerskich” dotyczy związków „hetero”, i to tych aż do przesady „hetero”. Jest nią maksymalne uproszczenie procedury pozbywania się kobiety, gdy się już facetowi opatrzy, i wymienienia jej na nowy model. Związek partnerski − czyli, w przeciwieństwie do tradycyjnego małżeństwa, zero stresów związanych z ustalaniem winy za rozpad związku, problemów z podziałem majątku i dzieci, zero długotrwałych przewodów sądowych i korowodów świadków „moralnego znęcania się” nad partnerem. Z grubsza biorąc, dzięki „związkowi partnerskiemu” wystarczyłoby, jak w prawie koranicznym, powiedzieć tzw. partnerce: „Oddalam cię!” − i niech się baba buja.
Wbrew stereotypowi właśnie takie podejście mieści się w prawdziwej linii feminizmu. Wstrętnie seksistowskie, patriarchalne prawo rodzinne oparło się na założeniu, że w małżeństwie stroną silniejszą jest mężczyzna, a słabszą kobieta, najsłabszą zaś pozostające pod jej opieką dziecko. Wynikało z tego, że prawo winno wspierać słabszych. I do dziś jak może, tak wspiera. Feministyczne ideolo narzuca wzorzec inny − kobieta ma być równa mężczyźnie, więc wszystkie faworyzujące ją prawa trzeba zlikwidować. Zresztą nie tylko w prawie rodzinnym – w prawie pracy, na przykład, też.
Czy to rzeczywiście jest w interesie kobiet? To pytanie retoryczne. Na pewno jest to świetna ideologia z punktu widzenia tych facetów, którzy sprawy międzypłciowe postrzegają jako nieustającą rozrywkę i skakanie z kwiatka na kwiatek. Zamiast małżeńskich kajdan − „związek partnerski”, łatwy jak zjedzenie ciastka.