Wbrew próbom zaklinania rzeczywistości ostatnio niemal każdy kolejny szczyt liderów Unii Europejskiej kopie dla niej coraz głębszy grób (nawet jeśli czasami pozory mylą). Każda kolejna – z ostatnio podejmowanych – decyzja o rzekomym „pogłębieniu i poszerzeniu” unijnej współpracy w istocie spłyca ją i zawęża, bo pogrąża w paroksyzmach kryzysu.
Dziś nikt już nawet nie śni o tym, by UE pozostała organizmem „jednej prędkości”, co do niedawna należało przecież do kanonu unijnych świętości. Teraz chodzi tylko o to, aby rozpadliny między „uniami różnych prędkości”, między eurolandem a resztą UE, a także między takimi krajami wewnątrz eurolandu jak Niemcy i Francja a takimi jak Grecja i Portugalia nie były zbyt głębokie. A wiadomo, że głębokie są i będą; głębokie i w dodatku coraz głębsze.
Symbolem historycznego charakteru grożących Unii przeobrażeń jest wyrażona niedawno przez premiera Wielkiej Brytanii zapowiedź przeprowadzenia bezprecedensowego referendum, w którym Brytyjczycy zdecydują o pozostaniu w UE. To złamanie kolejnego unijnego tabu; do tej pory nikt równie poważnie nie rozważał wystąpienia ze wspólnoty.
Tak wygląda rezultat presji wywieranej od dawna przez euroentuzjastów. Efekt czynionych przez nich prób przerobienia UE w jedno państwo, do czego wprowadzenie wspólnej waluty miało być milowym krokiem, ofensywa polegająca na oderwaniu Europy od jej chrześcijańskich korzeni i narzuceniu całemu kontynentowi „ideologii postępu” – użytecznym wytrychem, a forsowana kilka lat temu eurokonstytucja – finałowym akordem operacji.
A skoro tak, skoro euroentuzjaści doprowadzili UE na skraj przepaści, to uratować ją mogą eurorealiści. Oni od dawna zalecają: trzeba przekształcić Unię w strefę naprawdę wolnego handlu: swobodnego przepływu ludzi, kapitałów, towarów i usług. I na tym poprzestać. A zlikwidować generujący problemy wspólny pieniądz lub okroić liczbę państw posługujących
się nim oraz radykalnie ograniczyć transfery unijne i wydatki na biurokrację, a wraz z nimi samą biurokrację.
Inaczej mówiąc, szansą na uratowanie Unii jest przyznanie jej członkom – za jednym zamachem – czegoś na kształt brytyjskiego rabatu (redukcja składek do budżetu UE) oraz protokołu brytyjskiego (ograniczenie działania Karty praw podstawowych).
Czy liderzy państw UE mają dość odwagi, by tego dokonać, co oznacza na wstępie: by przyznać przed obywatelami swych krajów, że czasami – tak jak teraz – to krok w tył jest krokiem w przód? Bo dziś, jak nigdy wcześniej, „mniej Unii” oznacza „więcej Unii”; jedynie taka UE – niepróbująca narzucać swej woli państwom narodowym – ma szansę przetrwać. Tylko tyle, ale jednocześnie dla ludzi, którym naprawdę zależy na Unii (a nie na własnych posadach i apanażach), aż tyle.