Gdy przy wyborze szefa Rady Europejskiej okazało się, że Polska w swej chęci odwołania Donalda Tuska jest zupełnie osamotniona, największa nasza złość skupiła się na Viktorze Orbánie. Kto jak kto – uznali zwolennicy rządu – ale przynajmniej on miał obowiązek nas poprzeć! Jak mógł tego nie zrobić?! (...)
Spróbujmy na to spojrzeć z punktu widzenia Viktora Orbána, licząc możliwe zyski i straty. Co osiągnęłyby Węgry, głosując przeciwko pozostawieniu aktualnego przewodniczącego Rady Europejskiej na drugą część kadencji? Na decyzję szczytu nie miałoby to żadnego wpływu – 27 do 1 czy 27 do 2 oznacza tak samo, że wniosek upada. Orbán zyskałby oczywiście wdzięczność rządu polskiego. Jednak co mu po niej? (...)
Fakt, że Węgry, choć są krajem mniejszym i jako pionier antyestablishmentowego buntu przez pewien czas były w Unii zupełnie osamotnione, nigdy aż tak zdecydowanie pod europejskim pręgierzem ustawiane nie były, to właśnie skutek przynależności partii Orbána do EPP. Za kulisami Unii toczy się bowiem nieustająca rywalizacja o stołki i wpływy pomiędzy frakcjami (nie od rzeczy będzie powiedzieć wprost – klikami) chadecką, socjaldemokratyczną i liberalną, w której nawet kilkanaście euromandatów, dostarczonych przez Fidesz, ma swoją wagę. Europejskim chadekom opłaca się zatem pilnować, aby ataki na Węgry wyczerpywały się w słowach i nie przeradzały w żadne konkretne działania przeciwko nim. (...)
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.