W istocie jednak epoka, którą wszyscy mają na myśli, czyli epoka Wielkiej Brytanii zasługującej na swą nazwę i międzynarodowy szacunek, tej Wielkiej Brytanii, którą podziwiał i stawiał Polsce za wzór Roman Dmowski, przeminęła już dawno. Król przeżyła swoje królestwo, co sprawiało, że wielu Brytyjczyków mogło udawać przed samymi sobą, że wciąż żyją w kraju lat dziecinnych. Jej śmierć to już tylko symbol.
Tym bardziej wymowny, że na dwa dni przed swym odejściem Elżbieta II zdążyła jeszcze inaugurować nową premier, Liz Truss. Nie będę udawał, że wiele o niej wiem – to znaczy, inaczej, właśnie wiele o niej czytam, i dlatego mam mętlik w głowie, bo jedni brytyjscy komentatorzy chwalą ją, albo potępiają jako twardą konserwatystkę, która może przywrócić swemu krajowi świetność czasów Margaret Thatcher, a drudzy, przeciwnie, twierdzą, że jej konserwatyzm jest równie pozorny, jak jej poprzednika.
O tym ostatnim trudno właściwie powiedzieć coś dobrego. Boris Johnson, który odchodzi w niesławie po tym, jak po raz enty złapano go na bezczelnych kłamstwach, był politykiem podobnego typu co Donald Tusk: bezideowym, populistycznym, skupionym na władzy dla samej władzy. A co najgorsze, był kolejnym w długim szeregu tego rodzaju politycznych liderów, którzy sprawili, że dwunastoletnie rządy partii z nazwy konserwatywnej doprowadziły do kompletnego rozkładu brytyjskich wartości, społeczeństwa i większości instytucji państwa.