– Kadencyjność była pomysłem, o którym mówiliśmy w kampanii wyborczej, zarówno kadencyjność w samorządach, jak i w parlamencie – stwierdził w RMF FM Paweł Rabiej, rzecznik Nowoczesnej. – To jest pomysł na dobre, stabilne czasy, dzisiaj to nie jest dobry i stabilny czas, żeby ten pomysł wprowadzać w samorządach – dodał natychmiast, żeby nikt nie miał wątpliwości, że Nowoczesna jest przeciw czemukolwiek, co zaproponuje Jarosław Kaczyński.
Dlatego trudno mieć nadzieję, że dyskusja nad wprowadzeniem tego rozwiązania będzie merytoryczna. Będzie do bólu przewidywalna, niestety. Taka jest logika wojny totalnej i opozycji totalnej, która jest teraz na etapie licytacji i walki między sobą, kto jest bardziej totalny w swej krytyce Kaczyńskiego.
PiS nie ułatwia im sprawy idąc zbyt ostro i proponując, by ograniczenie dotyczyło także prezydentów, wójtów i burmistrzów, którzy dziś urzędują drugą (lub więcej) kadencję. Po co? Dlaczego?
Pomysł jest wątpliwy z prawnego punktu widzenia, a jego forsowanie będzie odbierane jak pokaz siły – „możemy, więc zrobimy jak nam się podoba”. PiS idąc na ostro sam daje na tacy opozycji kolejny pretekst do protestowania i wielotygodniowej telenoweli z narracją o „fałszowaniu wyborów” i „zamachach na samorządność”. Czyli dokładnie to samo, co PiS zarzucał koalicji PO-PSL podczas poprzednich wyborów samorządowych. Dużo ostatnio podobnych paradoksów w polskiej polityce.
„Gazeta Wyborcza” już wyliczyła, że gdyby PiS przeforsował swój pomysł, to z udziału w wyborach musiałoby zrezygnować aż 66 ze 107 prezydentów miast, w tym tylko trzech z PiS, sugerując, że PiS nie mogąc wygrać uczciwie wyborów, chce sobie pomóc ordynacją. Czy „Wyborcza” naprawdę uważa, że skoro kandydować na kolejną kadencję nie mógłby np. prezydent Gdańska Paweł Adamowicz to oznacza to, że wybory w Gdańsku wygra kandydat PiS? Pomijając już całkiem fakt, że zmiany uderzają nie tylko w prezydentów miast, ale też burmistrzów i wójtów, a tych PiS ma całkiem niemało.
Co do sedna sprawy – dzisiejszy stan samorządów daleki jest od doskonałości. Zwłaszcza na głębokiej prowincji, gdzie wójt czy burmistrz ma władzę większą niźli się wydaje. Dzięki możliwościom, jakie daje władza jest w stanie zapewniać sobie reelekcję przez lata, betonując trwale lokalną scenę polityczną. Wystarczy, że taki wójt czy burmistrz uzależni od siebie wystarczającą liczbę mieszkańców i ich rodzin, dając im pracę w jednostkach podległych gminie lub miastu, by być pewnym ponownego wyboru. Ta silna sieć powiązań często okazuje się jego największą siłą. Jest zatem wybierany na kolejne kadencje, nie dlatego, że przysłużył się miastu czy gminie, lecz dlatego, że przysłużył się konkretnym osobom i całym rodzinom, od których w zamian wymaga lojalności.
Zbyt długie rządy jednej osoby powodują stagnację i niebezpieczeństwo trwania na stanowisku dla samego stanowiska. Zwłaszcza, że nad takim wójtem czy burmistrzem małego miasteczka kontrola jest iluzoryczna. Lokalne media są coraz częściej przybudówką lokalnej władzy, bo bez reklam i ogłoszeń urzędów nie są w stanie przetrwać. Przy czym warto pamiętać, że są w Polsce samorządowej włodarze, którzy dobrze wypełniają swoje obowiązki i reelekcje zawdzięczają osiągnięciom, a nie rodzinno-towarzyskim układom. I oni też mogą paść ofiarą wprowadzenia ograniczeń. Jak nie wylać dziecka z kąpielą i jak znaleźć najbardziej optymalne rozwiązania? Czy ograniczenie do proponowanych przez PiS dwóch kadencji to nie za mało dla realizacji bardziej długofalowych planów i inwestycji? Czy przy ograniczeniu kadencji nie warto ich na przykład wydłużyć z czterech do pięciu lat?
Szkoda tej dyskusji, która mogłaby odbyć.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.