Największym krytykiem sankcji w Europie – nie licząc oczywiście polityków rosyjskich – pozostaje od wielu miesięcy premier Węgier Viktor Orbán. Kilka miesięcy temu powiedział, że nakładając je, Unia Europejska strzeliła sobie nie tyle w stopę, ile w płuca, i zaczyna się powoli dusić. Po tego rodzaju retorykę sięgają na całym kontynencie również znani ze swojej prorosyjskości politycy, tacy jak Marine Le Pen, Matteo Salvini czy też liderzy niemieckiej Alternative für Deutschland. Według nich zastosowane środki ekonomiczne przyniosły jedynie ten efekt, że Europa dusi się pod ciężarem sankcji, Rosja zaś wcale ich nie odczuwa.
Mimo że początkowo nagły wzrost cen ropy i gazu, przy konieczności kontynuowania zakupów przez kraje europejskie, stworzył złudne wrażenie wielkich korzyści finansowych odnoszonych przez Rosję, obecnie kraj ten zaczyna bezsprzecznie odczuwać coraz więcej niedogodności. Odcięcie od zachodniego kapitału, technologii i dostaw oraz utrata intratnych rynków eksportowych tworzą coraz większą presję nie tylko na rosyjską gospodarkę, lecz także na zdolności bojowe rosyjskiej armii w niektórych obszarach. Najlepszym symbolicznym podsumowaniem stanu, w którym znalazła się rosyjska gospodarka, niech pozostanie fakt, że władze wstrzymały regularne raportowanie wybranych wskaźników gospodarczych (a te, podawane oficjalnie, budzą bardzo wiele wątpliwości).
Różnica w kosztach
Jako że Unia Europejska ogłosiła niedawno dziewiąty już pakiet sankcji wobec Rosji, krytyczny wobec nich Viktor Orbán postanowił nieco zmodyfikować swój przekaz. Podchwyciwszy wypowiedź Emmanuela Macrona na temat różnicy w kosztach, które płacą w wyniku wojny Europa i Ameryka, węgierski premier wezwał do natychmiastowego rozwiązania kryzysu energetycznego na Starym Kontynencie, gdyż w przeciwnym razie przemysłowi grozi upadek.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.