Kilka dni temu w rozmowie z portalem DoRzeczy.pl Rafał Ziemkiewicz stwierdził, że obrażając się na państwo, opozycja nieświadomie składa hołd Jarosławowi Kaczyńskiemu. To prawda, nie ma większej pochwały niż naśladownictwo. Sam kilkukrotnie pisałem o tym zachowaniu opozycji. Było to szczególnie widoczne w działalności Grzegorza Schetyny, który starał się naśladować działania prezesa PiS, gdy ten był w opozycji (vide mój dawny tekst „Schetyna małpuje PiS”). Stosował nawet podobne symbole: katastrofa smoleńska-zabójstwo Adamowicza, miesięcznice na Krakowskim-pielgrzymki konstytucyjne, podważanie mandatu Bronisława Komorowskiego-podważanie mandatu Andrzeja Dudy. Tylko że Kaczyński nie zdobył władzy w Polsce dzięki totalności. On ją zdobył, bo w pewnym momencie z niej zrezygnował.
Foch na państwo
Janda załamuje ręce, Meller chce dawać po mordzie, Gretkowska sprzedaje dom i ucieka z Polski, Gajos pisze o hitleryzmie. Elity III RP jak zwykle nie zawiodły. Każde kolejne zwycięstwo Kaczyńskiego powoduje ich coraz bardziej kuriozalne reakcje. Jeżeli za trzy lata PiS powtórzy sukces, to należy się spodziewać masowej migracji międzyplanetarnej.
Obserwowanie tej histerii sprawia człowiekowi pewną schadenfreude. Problem w tym, że elitki są tym czym są (właśnie elitkami, a nie elitami w prawdziwym tego słowa znaczeniu), bo już dawno przestały myśleć interesem narodowym. Widać to było przy sprawie Kazika, gdy po wybuchu afery zaczęły się pojawiać głosy, że lider Kultu W KOŃCU opowiedział się po właściwej stronie. Gdy po kilku dniach okazało się, że Staszewski nie ma zamiaru iść na żadne barykady, że nie widzi w Polsce żadnego nazizmu, a jego piosenka była krytyką konkretnych działań władzy, a nie antyfaszystowskim manifestem, to momentalnie został okrzyknięty zdrajcą demokracji.
To sekciarstwo elitek wpływa niestety na znaczną część społeczeństwa, a także na samych polityków. Działacze opozycji totalnej stali się zakładnikami narracji „Wyborczej”, Jandy czy Lisa. Schetyna z Budką tworzyli tę opowieść o antydemokratyzmie, ale w pewnym momencie stracili nad nią panowanie. I dlatego po zwycięstwie Andrzej Dudy obrazili się na państwo – stąd gesty pogardy dla urzędu prezydenckiego, stąd absencja Bronisława Komorowskiego czy Rafała Trzaskowskiego na czwartkowej uroczystości. Tego od nich wymagano.
Tuż po wyborach był czas, gdy w opozycji ewidentnie ścierały się skrzydło umiarkowane z radykalnym. Dlatego Trzaskowski (który nie zdążył się pozbyć przybranej przed II turą pozy koncyliacyjnej) w końcu spotkał się z prezydentem Dudą, dlatego pojawiło się kilka głosów w tonie ugodowym.
Jednak ostatecznie wygrali radykałowie – najpierw zaczęto grać na dogrywkę wyborów (opisałem to zjawisko w tekście „Grozi nam III tura”), a następnie (gdy okazało się, że Sąd Najwyższy potwierdził ważność wyników oraz stało się jasne, że Unia nie pomoże) przybrano strategię a la Kaczyński’2010 – foch na wyniki wyborów.
PO-PiS opłaca?
Opozycja totalna uważa, że idąc tą drogą, podjęła słuszną decyzję. Wybory prezydenckie udowodniły politykom Platformy, że podział Polski na PO-PiS jest nadal atrakcyjny dla większości wyborców. Wbrew ordynacji i wbrew ramom konstytucyjnym w Polsce w oddolny sposób wykształcił się system quasi-dwupartyjny.
Pomimo wszelkich przeciwności Platforma była o krok od zwycięstwa, a samemu Trzaskowskiemu udało się zmobilizować 10 milionów wyborców. Nawet jeśli nie był pierwszym wyborem dla wielu z nich, to wyniki II tury pokazują, że obóz antyPiS cieszy się niemal takim samym poparciem co kaczyści. Tym razem szczęście (którego imię brzmi 400 tys. wyborców) było po stronie Dudy, za trzy lata może być po stronie opozycji. Tego przynajmniej trzyma się Budka.
I faktycznie nie jest to niemożliwe. Żeby tak się jednak stało, PO musi wymyślić się na nowo. Nie może liczyć jedynie, że ludzie zmęczą się PiS-em i zwycięstwo samo jej „wpadnie”. Konieczne jest opracowanie nowej narracji.
Kłopotliwy radykalizm
I tu się pojawiają schody, gdyż żeby tego dokonać, Platforma musi odciąć się od wszelkiej maści Jand i Lisów. Musi porzucić swój radykalizm. Opozycja totalna tak długo powtarzała śpiewkę o złowrogim Kaczyńskim, który przekupuje i zastrasza wyborców, że sama w nią uwierzyła.
Ta narracja przez lata działała na Polaków, ale ten czas już przeminął (pisałem o tym dawno temu w tekście „Koniec złowrogiego Kaczyńskiego”). Polacy się zmienili i to, co działało na nich 10-15 lat temu, niekoniecznie musi działać dzisiaj. Platforma tymczasem została na dawnych pozycjach, jakby nie dostrzegła, że świat poszedł na przód.
Bo owszem, radykalizacja i straszenie PiS-em przez jakiś czas sprzyja Platformie – pomaga pozbyć się konkurencji na opozycji, aktywizuje niezdecydowanych itd. Problem w tym, że po przekroczeniu pewnego pułapu występuje wyborcza odmiana krzywej Laffera – im więcej radykalizmu, tym mniejsze poparcie.
Zdaje się, że rozumiał to Rafał Trzaskowski, który przed II turą próbował się odciąć od własnego środowiska politycznego, unikał kwestii LGBT i starał się nawet robić ukłony w stronę wyborców Prawa i Sprawiedliwości („Program PiS tak – wypaczenia nie”, jak to ujął Antoni Trzmiel). Gdy Trzaskowski walczył z kandydatami opozycji o miano głównego antyPiS to szedł w radykalizm, gdy dostał się do II tury postawił na koncyliacyjny, pojednawczy ton. Wychodziło mu to… różnie, ale już sam fakt, że zdał on sobie sprawę z tego, że musi iść do centrum, powinien być dla PiS dzwonkiem alarmowym.
Polacy mądrzejsi od polityków
Abstrahując już od tego, że „totalna” strategia ma destrukcyjny wpływ na wspólnotę polityczną, należy stwierdzić, że po prostu nie jest ona skuteczna. To mit, w który uwierzyła opozycja obserwując kolejne sukcesy Kaczyńskiego. Opozycja uwierzyła w pogadanki TVNu i „Gazety Wyborczej”, gdzie lider PiS jest przedstawiany jako Kaczor-dyktator. Tylko że większość Polaków tak go nie postrzega.
Mimo swoich insurekcyjnych tendencji (konfederacja jest chyba najbardziej polską formą działalności politycznej) Polacy są na co dzień narodem rozsądnym i twardo stąpającym po ziemi. Są mądrzejsi od polityków.
Nie mamy charakteru narodu rosyjskiego, który zniesie wiele, byle państwo stało silne (car dobry, bojarzy źli), nie mamy też niemieckich przywar, które pchają rodaków Goethego i Wagnera w przedziwne rejony, gdzie rozum nie sięga. Polakom jest bliżej czy to do narodów łacińskich czy anglosaskich. Myślimy przyziemnie o rzeczywistości, nie uciekamy w mistykę czy idealizm. Polacy nie są narodem filozofów.
I właśnie dlatego, że myślą przyziemnie, wybrali Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta, dlatego dwukrotnie powierzyli ster rządów Donaldowi Tuskowi i dlatego od 2015 roku (ci sami Polacy co wcześniej głosowali na PO) pozwalają rządzić Jarosławowi Kaczyńskiemu. U nas Angela Merkel, która wbrew swym rodakom dokonała istnej rewolucji, otwierając granice dla hord imigrantów, nie mogłaby spokojnie sprawować rządów przez kolejne kadencje. U nas Putin nie cieszyłby się rekordowym poparciem.
Polacy wybierają tego, kto obieca im spokój i rozwój, a nie tego, kto kieruje się abstrakcyjnymi ideami i dąży do rewolucji. Kwaśniewski, Komorowski, Tusk, Kaczyński – gdy szli do władzy obiecywali „dobrą zmianę”, zachęcali by „wybrać przyszłość”, przekonywali by „nie robić polityki, tylko budować mosty”.
Nikt nie chce rewolucji
W 2007 roku Donald Tusk wygrał nie dlatego, że był radykalnym opozycjonistą, który „nie odda ani guzika PiSowi”, tylko dlatego że w oczach Polaków to bracia Kaczyńscy wyglądali na większych oszołomów od niego. W 2015 roku PiS wygrał nie dlatego, że pełnił rolę „ostatnich patriotów”, tylko właśnie dlatego że porzucił ten ton martyrologiczny, a Polacy stracili wiarę w to, że ekipa Tusk-Kopacz-Komorowski jest w stanie budować poważne państwo. Cztery lata później Kaczyński wygrał twarzą Morawieckiego i obietnicą kolejnych lat spokojnego rozwoju, a nie zapowiedzią rewolty w sądach czy konfliktu z UE. Tak samo jak „Kler” i film Sekielskich wypuszczone przed wyborami do europarlamentu paradoksalnie zaszkodziły opozycji a nie rządzącym. Same filmy były jedynie tłem dla fali antyklerykalizmu, która się wówczas wyzwoliła w mediach. Polacy widząc to, w naturalny sposób chcieli się jej przeciwstawić.
Donald Tusk stwierdził kiedyś, że na czas wyborów Jarosław Kaczyński chowa do szafy Antoniego Macierewicza, zdejmuje garnitur i wkłada sweterek. I miał pełną rację. Polacy wolą faceta w swetrze niż w garniaku, wolą pojechać na grilla niż na ustawkę polityczną, a zamiast wojny ideologicznej wolą pewną przyszłość dla swoich dzieci. Nie ma w tym ani nic dziwnego, ani złego.
Platforma wygrywała, sytuując się na pozycji rozsądnego centrum. „Mamy swoje wady, jesteśmy świadomi, ale gwarantujemy spokój, gotówkę z Unii oraz jesteśmy tamą dla oszołomów z PiS” – taki w uproszczeniu był przekaz, który Tuskowi zapewniał sukces. Tymczasem obecna narracja totalnych brzmi – „powsadzamy kaczystów do więzień, odwrócimy wszystko tak jak było, będziemy bronić LGBT i ścigać faszystów”. Jest to obietnica rewolucji.
To strategia dobra na pozbycie się konkurencji w postaci Hołowni, Nowoczesnej czy Lewicy. I tylko na tyle. Dopóki Platforma Obywatelska tego nie zrozumie, dopóty będzie pełniła rolę jedynie największego przegranego. Strategia jaką kolejny raz obrała (czemu daje wyraz od kilku tygodni) gwarantuje jej utrzymanie pozycji lidera na opozycji, ale uniemożliwia przejęcie władzy.
Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.
Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":
Czytaj też:
PiS nie rozumie KonfederacjiCzytaj też:
Trzaskowski melduje wykonanie zadania
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.