Śmiertelny ułamek

Śmiertelny ułamek

Dodano: 
Zdjęcie ilustracyjne
Zdjęcie ilustracyjne Źródło: PAP / Leszek Szymański
Dziennik Zarazy | Dzień 227 | Wpis nr 216 || Mamy drugą falę, pełzający lockdown. Po chwilowym zachwianiu (wybory, wakacje) temat pandemii wrócił ze zdwojoną siłą. Wszyscy szukają winnych jak w bajce o panie wójcie i plebanie. (Tu mamy trójkąt władza-media-my, a wiadomo – nam zewsząd nędza).

Ja sam już jestem zmęczony tym kowidem, zwłaszcza po „żółtym wzmożeniu” drugiej fali, ale pojawiły się nowe kluczowe okoliczności, więc głupio o nich nie wspomnieć. Mamy już pewien dystans czasowy, ujawiło się już parę faktów i trendów na tyle składnych, że można się przymierzyć do głównego tematu pt. „Z czym mamy do czynienia w przypadku koronawirusa”. Że z pandemią to wiemy (mętnie od WHO), a ta (pandemia, nie WHO, choć ja wiem…?) zawsze nam się kojarzyła z dużą ilością śmierci na terenie kilku państw w ramach jakiejś zakaźnej choroby. To nie teoria, bo jak mówią lekarze-odszczepieńcy, aby koronawirusa rozpatrywać jako pandemię, to trzeba wiedzieć z czym go porównać jeśli mamy wykryć jakieś statystyczne skokowe wzrosty. A więc mamy kwestię śmiertelności kowida, by porównać ją z innymi „pandemiami”, czy stanem wyjściowym, tak aby wykazać jakiś skok, zmianę, anomalię. To wygląda na oczywisty banał, ale w dzisiejszych czasach medialnej paniki statystycznej jest to nieprawomyślne, bo logiczne odkrycie.

Śmiertelność naszego wirusa stanowi ułamek, gdzie licznikiem jest ilość zgonów na kowida, zaś mianownikiem ilość zakażeń kowidem. Im większy licznik, czyli ilość zgonów, tym wynik dzielenia w ułamku większy, im większy mianownik, tym wynik mniejszy. Chodzi o to, że moim zdaniem, sztucznie zawyżamy zgony, czyli licznik (bo dajemy tam zgony z chorobami współistniejącymi) i zaniżamy ilość zakażeń w mianowniku (mamy o wiele więcej zakażonych niż przetestowanych pozytywnie). W związku z tym, jak urealnimy te składowe ułamka wychodzi nam śmiertelność wirusa nie wyższa niż statystycznej grypy. A więc mit o pandemiczności koronawirusa pryska.

Dochodzi do tego „prawo Klimczewskiego”, mówiące że zwiększona ilość zachorowań jest spowodowana zwiększeniem liczby przeprowadzonych testów i trzyma się w okolicach 3%. Ile byśmy nie testowali. Testujemy 100.000 – mamy wynik 3.000, testujemy 1.000.000 – 30.000. Teraz procent pozytywnych testów rośnie, ale to ze względu m.in. na to, że badamy więcej niż wcześniej grypowców, bo zaczął się sezon, a ci są częściej chorzy na koronawirusa, bo mają objawy, niż bezobjawowcy testowani od kwietnia. To jest tak, jakbyśmy badając np. pylicę przerzucili się z wcześniejszego testowania przypadkowych plażowiczów na testowanie górników. A więc grupa (odkrytych, dodajmy) zakażonych będzie się – i to błyskawicznie – zwiększać. Do tego dodajmy ostatnie rewelacje byłego dyrektora naukowego farmaceutycznego giganta Pfizera, że większość testów jest „fałszywie pozytywna”, a nawet jeśli to nie wystarczy, to enuncjacje profesora Guta, że ponad 20% testów ma błędy z powodu wadliwego pobrania, co daje wykładniczy wzrost „chorych”.

Nie wiem do dziś, a są różne spekulacje, dlaczego natestowaliśmy już od początku pewnie ponad milion ludzi, a nie mamy prostego testu – wyłonienia reprezentatywnej próbki powiedzmy z 10.000 Polaków (jedna piąta dzisiejszej DZIENNEJ ilości testów) i nie powiedzieliśmy Polsce i światu – tak, testów pozytywnych mamy tyle, że wiemy, iż z wirusem jest lub miało z nim kontakt… kilka milionów Polaków (3% trzydziestoośmiomilionowej populacji a procent rośnie, bo testujemy dokładniej, zaś wirus się już rozszedł po kwietniowym piku). Wtedy bylibyśmy w prawdzie, pandemiczność wirusa paradoksalnie by spadła, ale panika by tego nie wytrzymała, bo robimy na medialnych liczbach bezwzględnych, a nie jak w przypadku pandemii na uspokajających pandemicznych procentach. Ja wiem zaraz wyskoczy jakiś dyżurny redaktor czy ekspert od paniki i powie, że umierający nastolatek to nie procent a żywy człowiek i cała ta argumentacja leży. Ale kto się nim przejmował dwa lata temu, jak umierał on na infekcję dolnych dróg oddechowych. Wtedy kamery świata były skierowane na inny temat (warto sobie przypomnieć co wtedy „grzało” media i nas), nie nosiliśmy masek, by go uratować. Dziś zmieniło sie tylko jedno – panika, w stosunku do niezmienionych parametrów pidemiologicznych. A takiego wyniku postulowanych a nie zrobionych od ponad pół roku testów przesiewowych ani rządy, ani media by nie wytrzymnały, bo zweryfikowało by to nadmiarowość działań władz i histerię wywołaną przez media.

To zakażeni, czyli mianownik naszego ułamka śmiertelności – był dotąd fałszywie zaniżony, czyli wynik dzielenia przez niego licznika będzie nieprawdziwie duży, tak jak wyliczona za jego pomocą śmiertelność koronawirusa, a która oscylowała dotąd w danych oficjalnych na poziomie 3-4%.

Teraz licznik – zgony. Jak już pisałem – w Polsce na „czystego koronawirusa” zmarło około 300 osób. Teraz mamy rekordy śmierci, ale jak się je odcedzi od chorób współistniejących to jest to nie więcej niż 5 dziennie. Takich dziennych przypadków zgonów, nawet licząc razem z chorobami współistniejącymi, na świecie… ubywa. Mamy fenomen: coraz więcej zakażonych, a coraz mniej umierających. To by było do wyjaśnienia, gdybyśmy wiedzieli na tyle dużo o kowidzie, że byśmy go skutecznie leczyli, a tak nie jest. Nie ma ogólnie stosowanego lekarstwa na koronawirusa – w szpitalach dają leki wzmacniające, co najwyżej, gdy idzie źle – podłączają do tlenu czy respiratorów. Tak jak w większości infekcji dolnych dróg oddechowych. Teraz i przed laty. Jedynym wyjaśnieniem fenomenu wzrostu zakażeń i spadku zgonów jest więc jedno – nabieramy odporności, wirus się rozprzestrzenia, zaś tempo jego rozprzestrzeniania się nie zagraża wyporności służby zdrowia.

Skąd wiem, że nie zagraża? Ano z błędów popełnionych na początku. Wtedy jak ktoś miał same objawy, to go zabierano do szpitala. Tam – jak był zdrowy – to dopiero mógł się zakazić. Ponad 30% – największe źródło – to służba zdrowia. Teraz jak brali chorego, ups – nawet nie zakażonego, ale pozytywnego w testach, to (przy podanych wyżej zastrzeżeniach co do ich wiarygodności) duża część zdrowych lądowała wśród chorych i łapała „prawdziwego” koronawirusa, zaś starsi łapali stresa, który wyłączał im odporność. Dopiero teraz kwarantannuje się wpierw kandydatów, ale i tak lekarze mówią, że niezbyt hojnie, gdyż według niektórych 95% kowidowych pacjentów szpitali nie powinno się tam znajdować. Przy takiej skuteczności systemu selekcji do hospitalizacji to rzeczywiście możemy mieć kłopoty z przepustowością szpitali. Ale wtedy – na własne życzenie. To samo z respiratorami. Trwoga – potrzeba 500 a mamy… 11.000. I raczej braki nie w sprzęcie, ale w obsłudze.

A więc wróćmy do zgonów. W naszym ułamku to licznik. I jak go przełożymy na powyższe redukcje jego wielkości, to wyjdzie góra 10%, no – 20% podawanej i dzielonej we współczynniku śmiertelności liczby zgonów. Dodajmy do tego rzeczywiście większy mianownik zakażeń i wychodzi to co pisał dyrektor od Pfizera: mamy światową przeżywalność na poziomie 99,8%, czyli śmiertelność jest promilowa na poziomie… grypy.

Statystyczna zabawa w propagandę paniki polega na podgrzewaniu atmosfery na podstawie liczb bezwzględnych. A więc zgony rosną i przekroczyły już 50 przypadków, podczas kiedy dotyczą one osób, które są w stanie zdrowia, w którym jakby złapały „zwykłą” grypę, to też by najpewniej nie przeżyły. W rzeczywistości na koronawirusa umarło mniej niż 5 osób w danym dniu. Czyli spada, ale… rośnie. To samo z zakażeniami. Jeśli jesteśmy, a jesteśmy, w procesie nabierania odporności stadnej, to ilość zakażonych rośnie i testy to zawsze wykażą. Bo to właśnie nam pokazują testy. Kto się miał zakazić to się zakaził i zachorował to przechorował to w kwarantannie lub w szpitalu. Niektórzy zmarli. Reszta, niech będzie, że bezobjawowych, przenosiła i poprzekazywała sobie tego wirusa (przypominam, że wylęga się on w góra dwa tygodnie) i przekazuje w sztafecie aż do dziś. Dziś chorujemy od tych wrześniowych. Skoro jest ich więcej, to znaczy, że wirus jest wśród nas (i będzie,) bo wykrywamy coraz więcej już zakażonych, zaś nabieramy już odporności, bo umiera nas coraz mniej. Czyli zakażenia rosną, choć w rzeczywistości – spadają.

Okoliczności się zmieniły, bo wybuchła afera. Ja śledzę dość pilnie moją ulubioną kowidową instytucję – WHO. Ostatnio na swej konferencji organizacja ta pośrednio się wygadała, że śmiertelność koronawirusa jest na poziomie grypy, więc jej wszystkie panikarskie enuncjacje poszły na marne. Oczywiście nie powiedziała tego wprost, tylko pilni egzegeci, którzy polują na takie wpadki doczekali się wreszcie. Otóż według WHO koronawirus osiągną już co najmniej dziesięcioprocentową penetrację ludności naszej planety.

Tropiciele wpadek WHO od razu wyłapali tę rewelację i przeprowadzili powyżej opisany rachunek śmiertelności, wynikający z podzielenia znanej przecież ilości zgonów z podanym przez WHO poziomem zakażeń światowych. Wyszło: 1.061.539 zgonów na świecie spowodowanych kowidem (ze wszystkimi podanymi wyżej zastrzeżeniami co do zawyżonej tej liczby i jej skutków dla współczynnika) podzielone przez 10% z 7,8 mld ludzi, czyli 780 milionów, które mają prawdopodobnie wirusa (przy około 35 milionów oficjalnie wykrytych zakażeń). Daje to śmiertelność na poziomie 0,14% (24 razy niższą od oficjalnie podawanej), czyli na poziomie grypy.

A jeśli tak jest, to oznacza, że jednak się pomyliliśmy z tymi lockdownami, kwarantannami i całym tym zamieszaniem. Spanikowaliśmy. O czym niektórzy, w tym moja skromna osoba, mówią od dawna. Teraz przybywa dowodów na tę tezę, ale co my tam wiemy. My – płaskoziemscy koronaidioci….

Jerzy Karwelis

Wszystkie wpisy na blogu „Dziennik zarazy”.

Czytaj też:
Pięć radiowozów na sygnale do mężczyzny bez maseczki

Czytaj też:
Kukiz o Giertychu: Troszeczkę skromności życzę, oprócz zdrowia

Źródło: dziennikzarazy.pl
Czytaj także