Położenie między Niemcami a Rosją w przeszłości było dla nas wyłącznie przyczyną problemów. W jednym przypadku potrafiliśmy to przekuć na korzyść. I to olbrzymią. Polska branża transportowa – łącząca Wschód z Unią Europejską – rozwijała się tak dynamicznie, że zdominowaliśmy europejski rynek.
Od wejścia do UE w 2004 r. przez dekadę przybywało polskich ciężarówek i wydłużały się ich europejskie trasy. Do 2014 r. całkowita praca przewozowa wykonywana przez polskie firmy wzrosła o 69 proc., a udział w przewozach między Polską a innymi krajami oraz na trasach zagranicznych powiększył się z 24,5 proc. do 41,6 proc. Z gracza średniej wielkości w ciągu 10 lat staliśmy się w Unii Europejskiej transportowym potentatem. I wciąż rośniemy w siłę. Wśród samochodów przewożących towary między różnymi państwami UE co trzecia ciężarówka jest dziś polska. Udział w tym segmencie rynku z poziomu 8,8 proc. w 2004 r. wzrósł aż do 34,1 proc. w roku 2015.
Silna pozycja Polski musiała być solą w oku dla innych. Na pewno dla Rosji – to oczywiste. Okazało się jednak, że i dla naszych kolegów z UE. Nic bardziej nie obnażyło pustki stwierdzeń o wspólnych unijnych wartościach i wspólnym rynku niż sprawa przewoźników. Gdy chodzi o wielki interes, liczą się tylko pieniądze i spryt. Unijni „przyjaciele” grają wtedy kartami, których Polska od początku nie nauczyła
się rozdawać – regulacjami. Wielcy gracze od dawna branżowymi przepisami, homologacjami i technicznymi wymogami zabezpieczają swoje interesy. W wielu krajach, choćby w Niemczech, rynek jest tylko pozornie wolny. Obcym jest bardzo trudno na niego wkroczyć. Nad Wisłą takie myślenie do dziś prawie nie istnieje.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.