Pamiętam scenę z pewnego filmu, kiedy to zaproszony na przyjęcie do arystokratycznego domu gość zaczął się zachowywać zgoła niekonwencjonalnie: mówił za głośno, śmiał się w niewłaściwej chwili, pod wpływem alkoholu zaczął nawet dość – powiedzmy to tak – prostacko przystawiać się do zaproszonych kobiet, aż wreszcie, jak można się było spodziewać, zwymiotował na stół. Klasyczny przykład pozbawionego manier, brutalnego chama, który wpuszczony na salony nie wie, jak się zachować, korzysta z delikatności oraz subtelności obyczajów gospodarzy i wszystko mając gdzieś, łamie obyczaje. Ten właśnie obrazek przypomniał mi się, kiedy rozgorzała dyskusja po przedstawieniu „Klątwa” w warszawskim Teatrze Powszechnym. Może dlatego, że wielu współczesnych artystów zachowuje się właśnie jak ów cham, który demoluje to, co inni darzą szacunkiem, i pluje na to.
Wiem jednak doskonale, że także ta analogia jest chybiona. Współczesny artysta bywa nie tylko grubianinem i barbarzyńcą – to jeszcze dawałoby się jakoś usprawiedliwić – lecz także przede wszystkim obrzydliwym hipokrytą, który świetnie zdaje sobie sprawę z tego, jakie symbole i znaki może zdezawuować oraz bezkarnie zohydzić, a co jest faktycznie zabronione. Ma co do grosza policzone zyski płynące z wywołania skandalu. Kiedy zatem oglądam filmiki, na których aktorzy podcierają się watykańską flagą, obcują z figurą Jana Pawła II lub tarmoszą krzyż, nie tylko ogarnia mnie obrzydzenie, lecz także czuję pogardę. Tak, pogardę dla reżysera, który postanowił obrzucić błotem polskie świętości, oraz dla aktorów i aktorek, którzy postanowili w tym uczestniczyć. I jeszcze dla tej grupy klakierów, którzy nagle ogłosili, że wolność artysty jest czymś absolutnym, nieograniczonym, że wszelka próba poddawania owej sztuki ocenom, domagania się od artystów przestrzegania reguł i respektowania uczuć innych świadczy o zaściankowości.
Każda sztuka jest dozwolona? Czyli gdyby okazało się, że ktoś (oby tak się nie stało) wpadł na pomysł wystawienia „Protokołów mędrców Syjonu”, to rozumiem, że nikt by nie zaprotestował? Albo gdyby pojawił się reżyser, który wystawiłby sztukę poświęconą gwałtom homoseksualnym na dzieciach, mógłby liczyć na głosy uznania i wsparcia tych krytyków, którzy tak bronią „Klątwy”? Hipokryci – czy wtedy też by wołali głośno, że artysta ma absolutne prawo do przedstawiania swojej wizji? Jednak przecież słyszę, że artysta nie chciał nikogo urazić, a jeśli tak się stało, to nie jego wina. Dobre sobie! Ci, którzy to mówią, już dawno – jak widać – utracili wrażliwość. Nic nie jest dla nich święte, wszystko jest przedmiotem gry. Wykorzenieni i wydziedziczeni są jak sępy, które żywią się obcym już dla nich i martwym ciałem.
Każde społeczeństwo, a już szczególnie społeczeństwo demokratyczne, musi mieć swoje tabu. Muszą istnieć symbole święte, nienaruszalne, takie, których nikt nie waży się publicznie deptać ani wyszydzać. Takimi symbolami są w Polsce: krzyż, wizerunek Matki Boskiej, postać zmarłego papieża. I rozumieją to nawet niewierzący. Ten szacunek nie ma nic wspólnego z wolnością słowa – w Polsce, tak jak w innych państwach demokratycznych, każdy może krytykować religię czy jej przedstawicieli. Jednak krytyka i bluźnierstwo to nie to samo. Ta pierwsza jest czymś naturalnym, to drugie stanowi wyraz zdziczenia. W Warszawie zdziczenie jest – o zgrozo! – wspierane z publicznych pieniędzy.
Wbrew pozorom prawdziwymi obrońcami wartości sztuki nie są ani reżyser „Klątwy”, ani występujący w niej aktorzy, ani wspierający ją publicyści, ale ludzie, którzy z różańcem w ręku i ze złożonymi w modlitwie dłońmi postanowili zaprotestować. To oni bronią piękna, bronią niewzruszonej wartości tych znaków kulturowych, które pozwoliły Polakom przetrwać i się rozwijać. Mam nadzieję, że będą skuteczni.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.