I nic tutaj nie zmienił fakt, że gdzieś po drodze zmieniły się definicje i identyfikacje stron konfliktu – w czasach, gdy premier Olszewski rzucał swe retoryczne pytanie, „czyja” miało znaczyć: dziedziców PZPR czy Sierpnia. W połowie następnej dekady jednak stronnictwo definiujące się jako postpeerelowskie zostało trwale zmarginalizowane, władzę wzięły dwa ugrupowania odwołujące się do tradycji „Solidarności”, uważane przez ogół społeczeństwa (jak pokazywały sondaże, jeszcze bardzo długo) za naturalnych koalicjantów. I co się wtedy stało? Ich przywódcy szybko uznali, że jeśli chcą podzielić Polskę między siebie i wyeliminować konkurentów do przywództwa, nie ma lepszego sposobu, niż polityka plemienna, i podział błyskawicznie odbudowali.
Nie chcę się rozwodzić na tym, co opisywałem wielokrotnie, ale, w największym skrócie, skończył się wtedy „podział postkomunistyczny” (trwa on tylko jako swoisty fantom, to znaczy oba plemiona nawzajem obrzucają się peerelem i realnym socjalizmem jak guanem), odsłaniając klasyczny podział postkolonialny. Tusk, w początkach kariery grający liberała, a chwilami nawet konserwatystę, obstawił w tym układzie rodzimych „kreoli” – grupę społeczną opisaną przez teorię państwa postkolonialnego jako „elita kompradorska”, a więc uprzywilejowaną z racji historycznych i rozwijającą się przez kooptację, nastawiona na obsługiwanie we własnym kraju interesów cudzych i bardziej cywilizacyjnie oraz kulturowo identyfikujące się z metropolią („Jakie ma pani poglądy? Normalne, europejskie” – pamiętacie Państwo, kto się w ten sposób samookreślił?). Kaczyński, w początkach kariery obstawiający centrum, „nowoczesną chadecję” w typie niemieckim i ostro potępiający tradycyjną prawicę odwołującą się do odruchów endecko-klerykalnych, w nowym podziale przyjął natomiast rolę rzecznika „tubylców”, zgodnie z ich potrzebami przesuwając się ku emocjom tradycjonalistycznym i romantycznemu modelowi patriotyzmu insurekcyjnego.
Jedno pozostało bez zmian: najważniejsze jest, żeby tamtych odsunąć od władzy, względnie nie dopuścić, aby kiedykolwiek do władzy wrócili. O wszystko inne – mniejsza.
Emocje, które pozwoliły Tuskowi i Kaczyńskiemu zawłaszczyć cała politykę, podporządkowując sobie, niszcząc lub marginalizując inne byty polityczne są oparte na realnym podziale społecznym, który, jak pokazuje los innych państw postkolonialnych, nie znika szybko – nie jest jednak tak, że nie ma w społeczeństwie potencjału na inną politykę. Raczej jak dotąd nie było, i wciąż jest za mało, narzędzi do jej uprawiania. Media, cała sfera publiczna i wszystkie instytucje są bowiem terroryzowane przez rozhulanych partyzantów. Propaganda PiS delegitymizuje przeciwnika jako nową targowicę, kolaborantów współodpowiedzialnych za „drugi Katyń”, zbrodnię dokonaną przez okupantów na polskich elitach w Smoleńsku, wyprzedających także polskie interesy Niemcom. Propaganda PO z kolei delegitymizuje PiS jako reżim, który „łamie konstytucję” i niszczy wywalczoną przez ludzi będących dziś po stronie PO wolność. Obie zgodnie zaś wymagają całkowitego podporządkowania.
My, normalsi, ze swą świadomością, że tragedia w Smoleńsku była prawdopodobnie skutkiem przekroczenia masy krytycznej bałaganu, niefrasobliwości i politycznego skłócenia, a spotęgowała ją polityczna głupota i małość zastrachanego o swą władzę Tuska, i że pod rządami PiS nie dochodzi do żadnych konstytucyjnych nadużyć, które szły by dalej, niż przez całe dzieje III RP począwszy od „falandyzowania prawa” przez Wałęsę – jesteśmy z obu stron naciskani przez sfanatyzowanych i rozhisteryzowanych zelotów obu stron tej wojny. Co charakterystyczne, podobieństwa między nimi dotyczą nawet retoryki. Ulubioną obelga, rzucaną przez radykałów pisowskich na publicystów odmawiających maszerowania w nogę, są „rozkraczeni”. Ulubioną obelgą ich peowskich lustrzańców miotaną na tych, którzy nie chcą prowadzić nieustającej walki z PiS – „szpagaciarze”. Jedni i drudzy dążąc do bezpośredniego starcia najchętniej wypaliliby do gołej ziemi wszystko, co znajduje się pomiędzy nimi.
Na politycznej wojnie, jak na prawdziwej, nieliczny, ale zdyscyplinowany i pozbawiony skrupułów oddział jest w stanie terroryzować znacznie liczniejsze masy cywilów. Stąd wrażenie, że w Polsce pomiędzy „Gazetą Polską” a „Gazetą Wyborczą” czy pomiędzy „W Sieci” a „Newsweekiem” nie ma niczego. Moim skromnym zdaniem na tym obszarze stopniowo narasta świadomość, że to w sumie niewielka różnica, kto ci spali chałupę – obrońcy Ojczyzny czy obrońcy Konstytucji. Że trzeba zorganizować samoobronę, która jednych i drugich wypchnie w chaszcze, gdzie ich miejsce, i zacznie pracować nad odbudową, normalizacją i bogaceniem się kraju.
Konflikt w obozie mniej lub bardziej entuzjastycznie popierającym obecną władzę, jaki wygenerowała sprawa Misiewicza, budzi we mnie optymizm. Pokazuje on bowiem – czego oczywiście zeloci żadnej ze stron nie potrafią zrozumieć – na czym polega niejednorodność tego obozu. Otóż to, co w oczach takiego na przykład Lisa czy Żakowskiego jest jednorodną masą wrogów, a w oczach Lisiewicza czy blogera Ściosa powinno być karną armią, to w istocie swoisty sojusz pomiędzy plemieniem pisowskim a zyskującymi świadomość normalsami, sojusz na rzecz zmiany. Ci, którzy głosowali na Andrzeja Dudę i na PiS, robili to z różnych powodów. Część w ramach prowadzonej od lat plemiennej wojny, a część z przekonania, że Polska potrzebuje zmian, a quasi-mafijny układ zbudowany przez Tuska jakąkolwiek zmianę na lepsze wyklucza.
Toteż fakt, że w tym sojuszu dochodzi do rozdźwięku, jest nie tylko oczywisty, ale wręcz konieczny, żeby Polskę zacząć popychać w kierunku normalności. Misiewicz jest oczywiście pretekstem i nie warto się przesadnie na nim skupiać, natomiast jego protektor, Macierewicz, jest tu postacią ważną, a jego pozycja w obozie władzy pokazuje, na ile jest to władza skupiona na tym, jaka ma Polska być, a na ile działająca wyłącznie w poczuciu moralnego uniesienia, że musi być nasza.
Nie mam wielkich złudzeń co do taktycznego skutku tej draki – Jarosław Kaczyński przytemperuje Macierewicza, ale nie za bardzo, żeby mu nie wyrośli jego partyjni konkurenci. Przecież chodzi tu o kontrolę nad służbami, a w służbach, wiadomo, że trzeba mieć i Klossa, i Brunera, bo tylko dopóki żrą się oni między sobą, podporządkowani są rozsądzającemu ich arbitrowi – a gdyby jeden zjadł drugiego, to arbitra zje zaraz potem. Zresztą nie tylko w służbach, oba polityczne plemiona od dawna są zarządzane właśnie w taki sposób. W tym sensie wojna o to, czy Misiewicz jest pisowskim odpowiednikiem cwaniaczków z „Sowy i Przyjaciół”, czy niewinną ofiara spisku WSI albo nawet samego Putina, wielkich skutków nie przyniesie.
Ale rysa, jaka się pojawiła, będzie mam nadzieję narastać, co więcej – mam nadzieję, że podobnie kruszyć się będzie pod wpływem zniechęcenia do fanatyzmu różnych Kasprzaków i Mazgułów także obóz bliższy tym, którzy podpalają nas od drugiej strony. Do wyborów ciągle dwa lata. I wciąż są powody wierzyć, ze za te dwa lata dokona się coś więcej niż tylko przedłużenie obecnego stanu rzeczy albo obrót plemiennej karuzeli – że umocnią one politykę skupioną na problemie „jaka”, a nie tylko „czyja” ma być Polska. Że zyska w nich siła polityczna, która zorganizuje samoobronę owych normalsów, milcząco dotąd i biernie przyjmujących terroryzowanie ich przez bojówki politycznych Hutu i Tutsi.
Tą czy inną drogą, bo możliwych sposobów dojścia do tej sytuacji jest wiele. Tak czy owak – tego wszystkim nam życzę.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.