Problemem polskiej klasy politycznej – a także Polaków w ogóle – nie jest to, czy prezydentem zostaje Donald Trump czy Kamala Harris (dowiedzieliśmy się błyskawicznie, że wygrał ten pierwszy). Problemem jest to, co niegdyś w potajemnie nagranej rozmowie w restauracji Sowa i Przyjaciele obecny szef MSZ, Radosław Sikorski, określił jako murzyńskość, a więc hołdowniczy stosunek do Stanów Zjednoczonych. Było go widać w trakcie kampanii za oceanem w absurdalnym emocjonalnym zaangażowaniu dużej części polskich polityków czy komentatorów, zachowujących się tak, jakbyśmy wybierali prezydenta Polski, a nie Amerykanie wybierali prezydenta USA.
Gdy do Sejmu dotarła wiadomość o wygranej Trumpa, większość posłów PiS i Konfederacji zaczęła bić brawo, a niektórzy krzyczeli: „Do-nald-Trump, Do-nald-Trump!”. Choć zwykłe ludzkie emocje można zrozumieć, to jednak te owacje były na granicy przyzwoitości, a zapewne wynikały także ze złudzeń, dotyczących wygranej kandydata republikanów.
Lecz sejmowe owacje na cześć Donalda Trumpa to i tak poziom niżej niż kuriozalna wypowiedź byłego szefa MON, a obecnie przewodniczącego nowo powołanego Komitetu Wykonawczego PiS, Mariusza Błaszczaka. W Polsat News wyrzekł on następujące słowa: „Jeżeli wygrałby Donald Trump, to sądzę, że natychmiast powinien się zmienić rząd w Warszawie, bo Niemcy nie są nas w stanie wspierać, jeśli chodzi o obronność, a Stany Zjednoczone tak”. Zatem zdaniem Błaszczaka o tym, kto rządzi w Warszawie, miałoby decydować to, kto rządzi w USA. Jeśli to nie jest mentalność kolonialna, to nie wiem, co nią jest. A mówi to przedstawiciel ugrupowania, które na każdym kroku podkreśla, że nikt nie powinien nam niczego z zewnątrz dyktować ani narzucać.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.