Morawiecki przeszedł chrzest ognia
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Morawiecki przeszedł chrzest ognia

Dodano: 
Mateusz Morawiecki na posiedzeniu rządu
Mateusz Morawiecki na posiedzeniu rządu Źródło: Flickr / Kancelaria Premiera
TAKI MAMY KLIMAT || Mateusz Morawiecki został w 2018 roku rzucony na głęboką wodę. Nowy premier był zmuszony sobie radzić z kryzysami, z jakimi jego poprzedniczka nie miała do czynienia. Afera KNF, kryzys polsko-izraelski, wycofanie się z reformy SN, wojny frakcyjne – nowy szef rządu przeszedł w mijającym roku prawdziwy chrzest bojowy.

Od kryzysu polsko-izraelskiego po tryumfalną zagrywkę z wotum zaufania; od wizerunku bankstera, po twarz kampanii samorządowej – nieważne jak oceniamy ostatnie dwanaście miesięcy, to mijający rok był niewątpliwie rokiem Mateusza Morawieckiego. Nie tylko dlatego, że został premierem.

Rok Morawieckiego – rok ognia

Premierostwo Morawieckiego przypadło na krytyczny dla PiS-u okres. To właśnie w 2018 roku obserwowaliśmy szereg afer i aferek, to w mijającym roku miały miejsce (trudne dla rządzących) wybory samorządowe, to wreszcie w tym roku PiS poznał na dobre swoje ograniczenia.

Do tej pory rządzący szli jak burza, a wszelkie głosy krytyczne, wszelkie ataki, marsze i protesty jedynie podbijały im sondaże. PiS był jak taran. I nagle ten taran się zaciął. I to dwukrotnie. Najpierw przy nowelizacji ustawy o IPN, gdy to politycy polscy (z prezydentem Dudą na czele) byli przez miesiące izolowani przez władze USA. Izolacja trwała, dopóki PiS grzecznie nie wycofał się z krytykowanych przez Izrael zapisów ustawy.

Drugim momentem, gdy PiS napotkał na mur był oczywiście konflikt z Sądem Najwyższym, gdy rządzący musieli ustąpić przed TSUE i przywrócić „sędziów-emerytów”.

Rok 2018 był niczym dwa poprzednie lata skondensowane w wybuchowe 12 miesięcy. To był prawdziwy rok ognia, z którym Morawiecki musiał sobie poradzić.

Rok konfliktów

A to przecież nie wszystko. Afery KNF, taśmy od Sowy i Przyjaciół, afera z nagrodami z początku roku – to wszystko było zaledwie jedną stroną medalu. Drugą stanowiły niekończące się walki frakcyjne wewnątrz Zjednoczonej Prawicy.

Nowy premier nie tylko musiał sprostać„jastrzębiom” w obozie rządzącym. Mimo poprawnych początkowo stosunków konflikt zaczął narastać również z ośrodkiem prezydenckim. Świadczy o tym choćby sprawa poruszonego powyżej wycofania się z reformy Sądu Najwyższego. Na nic zdały się zapewnienia prezydenta Dudy, że Małgorzata Gersdorf jest już szczęśliwą emerytką, a reforma będzie realizowana. Premier spotkał się kilka razy za plecami prezydenta z panią prezes, a następnie ciach – część reformy cofnięta, a prezydent ponownie został wystrychnięty na dudka.

Nie był to jedyny taki przypadek, gdy na linii prezydent-premier wyraźnie iskrzyło. Najdobitniejszym przykładem tego spory była sprawa zakupu australijskich fregat, którą Morawiecki zablokował w ostatniej chwili. Dosłownie w ostatniej, bo prezydent wraz z szefem MON byli w tym momencie już w drodze do Australii.

Media jednak najwięcej czasu poświęciły konfliktowi premiera z ministrem sprawiedliwości, liderem Solidarnej Polski Zbigniewem Ziobro. Minister należał do tych, którzy stali „murem za Beatą”, a podczas rekonstrukcji rządu miał ponoć grozić rozbiciem koalicji, jeżeli Jarosław Kaczyński nie zmieni zdania co do odwołania Beaty Szydło. Kaczyński zdania nie zmienił, a Ziobro koalicji nie rozbił. Z pewnością nie poprawiło to jego sytuacji w obozie władzy. Z pewnością też nie przysporzyło to Morawieckiemu nowego przyjaciela.

Skoro już mowa o Beacie, to była premier kilka tygodni temu w otwarty sposób rzuciła wyzwanie Morawieckiemu, gdy stwierdziła w radio RMF i w telewizji wPolsce, że wydano na nią „zlecenie polityczne”. W swoim wystąpieniu wprost uderzała w nowego szefa rządu. – Nawet jeżeli komuś się wydaje, że jest super liderem, że jest Lewandowskim, to pamiętajmy, że sam Lewandowski meczu nie wygra. W polityce jest tak samo – mówiła była premier, podkreślając, że obecny stan rzeczy szkodzi „biało-czerwonej drużynie”.

Od tamtego momentu pro-pisowskie media miały niezły orzech do zgryzienia. Czyją wziąć stronę? Byłej premier czy obecnego szefa rządu? Ofiary czy oprawcy? Ostatecznie zaczęły się pojawiać teksty, że zlecenie co prawda wydano, ale jego autorem nie był wcale Mateusz Morawiecki, tylko „złe siły”, które zaprzęgły największe gazety i portale, aby zniszczyć Beatę Szydło.

Pomińmy jednak kuriozalny pomysł betonu medialno-partyjnego i spójrzmy na sprawę z szerszej perspektywy. Pamiętajmy, że rok 2018 był rokiem tragedii dziejowej – rokiem chorego kolana prezesa. Kontuzja wyeliminowała Jarosława Kaczyńskiego na ładnych kilka tygodni z codziennego życia partyjnego, co oznaczało, że jego nowy protegowany w dużym stopniu sam musiał sobie radzić z tymi wszystkimi frakcyjnymi problemami. Jak na bankiera, który do polityki wszedł tak naprawdę kilka lat temu, to trzeba przyznać, że poradził sobie zaskakująco dobrze.

Doradca Tuska czy następca Kaczyńskiego?

Jeszcze poważniejszą sprawą niż frakcyjne batalie dla Morawieckiego mogą być doły partyjne. Było to szczególnie widać w ostatnich tygodniach przed wyborami samorządowymi, gdy premier ruszył w Polskę, aby spotykać się z lokalnymi działaczami i wyborcami.

Problem w tym, że w ciągu kilkugodzinnego spotkania nie da się wyrobić sobie pozycji, jaką mają wieloletni działacze i posłowie. Morawiecki nie przeżył ośmiu lat w opozycji, nie doświadczył tragedii smoleńskiej, nie musiał radzić sobie z wściekłymi napadami mediów.

Podobno jednym z ważniejszych momentów w tym kontekście była nowelizacja ustawy o IPN, gdy rządzący musieli radzić sobie z niespotykaną nagonką medialną. „Wtedy Morawiecki po raz pierwszy poczuł, co to znaczy być PiS-owcem i mieć przeciwko sobie wszystkich naraz” – mówił jeden z członków partii. Nowy premier przeszedł wtedy chrzest bojowy, wytrzymując ciosy ze wszystkich stron i próbując znaleźć wyjście. Nawet jeżeli wycofanie się z zapisów ustawy było odebrane jako przyznanie się do porażki, to można wątpić, czy premier Szydło poradziłaby sobie lepiej w tej sytuacji.

Ostatecznie nawet jeżeli same wybory samorządowe, w których Morawiecki był przecież twarzą partii, nie były takim sukcesem jakiego spodziewano się w obozie władzy, to pozycja premiera wydaje się po nich niezagrożona.

Symboliczna była scena na konwencji wyborczej, gdy Jarosław Kaczyński ogłosił sukces, a tłum zaczął skandować jego imię. Prezes PiS natychmiast uciszył zebranych i sam zaczął intonować „Mateusz, Mateusz”, co zgromadzeni działacze natychmiast podłapali.

Była to jedna z najważniejszych chwil w mijającym roku, gdy Kaczyński wyraźnie dał do zrozumienia – to Mateusz jest twarzą kampanii, to on jest ojcem sukcesu, to on jest przywódcą. Prezes PiS już wcześniej stawał w obronie Morawieckiego (choćby słynny wywiad w TVP po wypłynięciu taśm z Sowy i Przyjaciół), ale to podczas tej konwencji po raz pierwszy tak wyraźnie wyeksponował postać premiera (własnym kosztem).

Czy obserwujemy zatem długo oczekiwane przekazanie władzy przez prezesa Prawa i Sprawiedliwości? Z pewnością jest zbyt wcześnie, by stawiać tak zdecydowane tezy, ale nie ulega wątpliwości, że prawa biologii są nieubłagane i jeżeli Kaczyński poważnie myśli o interesie państwa polskiego, to musi zacząć przygotowywać grunt pod nadejście swojego następcy.

I tu pada kluczowe pytanie dla polskiej polityki – czy Morawiecki faktycznie jest tym następcą, czy jedynie marionetką – kozłem ofiarnym, którego Kaczyński kopnie w odpowiednim momencie?

Rok sukcesu, rok porażki

Klęską Morawieckiego w 2018 roku okazał się pomysł zejścia do centrum; teraz widać to już wyraźnie. Nowy premier miał porzucić nieco siermiężny wizerunek PiS-u i zaproponować coś na miarę kampanii prezydenta Dudy z 2015 roku.

Nie udało się to głównie dlatego, że Morawiecki musiał od początku toczyć boje o swoją pozycję w partii. To skutecznie uniemożliwiło jakiekolwiek staranie się o względy wyborców centrowych. Andrzej Duda czy Beata Szydło nie musieli udowadniać nikomu, że są prawdziwymi PiS-owcami. Morawiecki musiał. Stąd pielgrzymki do Torunia, stąd przemowy adresowane do twardego elektoratu. Stąd (po części) mobilizacja zwolenników PO i przegrane miasta w wyborach.

Czy jednak premierowi udało się przekonać twardy elektorat? Cóż, dzisiaj już nikt nie skanduje „Beata, Beata”. Media, które jeszcze rok temu krzyczały z przerażenia z powodu rekonstrukcji, które stały „murem” za byłą panią premier, teraz prześcigają się w pochwałach pod adresem nowego szefa rządu. Wystarczy wejść na wiadome portale, czy wziąć do ręki wiadome tytuły, by się o tym przekonać (podobno działacze „starego PiS” byli niezwykle zniesmaczeni choćby tym, jak szybko „Gazeta Polska” zaakceptowała nowego premiera). Morawiecki jest dzisiaj nieporównanie silniejszym graczem niż w 2017 r.

Co więcej, na pół roku przed wyborami do europarlamentu i na rok przed wyborami do parlamentu polskiego wymiana premiera wydaje się być niemożliwa, co jedynie podbudowuje jego pozycję, jednocześnie coraz mocniej marginalizując prezydenta Dudę, wicepremier Szydło oraz ministra Ziobro.

W najnowszym „Do Rzeczy” Wojciech Wybranowski pisze, że grupa „jastrzębi” w ramach „nagrody” za swoją ciężką służbę zostanie wydelegowana do Parlamentu Europejskiego. Jeżeli to prawda to oznacza, że część konkurentów premiera zostanie de facto pozbawiona wpływu na politykę krajową.

Zależny od prezesa

Ponadto Morawiecki wcale nie zarzucił planu złagodzenia wizerunku PiS. Krystyna Pawłowicz sama z siebie nie wpadła na pomysł z zakończeniem kariery. Jak donoszą media podobny los może spotkać również Dominika Tarczyńskiego – takiego pisowskiego Adama Andruszkiewicza, który nie zapomniał zapisać się do odpowiedniej partii.

Wycinka „radykałów” idzie w parze z próbą gaszenia kolejnych pożarów: zarówno w skali międzynarodowej (IPN – Izrael i USA), jak również i w sakli europejskiej (Sąd Najwyższy), czy krajowej (ceny prądu, rzekomy polexit).

Radykałowie do wycinki, stara gwardia powoli odchodzi, Kaczyński coraz bliżej emerytury – PiS zbliża się do fazy przełomu, a być może nawet jakiejś transformacji. Mateusz Morawiecki, najbardziej zagadkowa postać dzisiejszej polskiej polityki, może być jej twarzą. Rok 2018 to był prawdziwy chrzest ognia. W grudniu 2017 Kaczyński rzucił nowego premiera na głęboką wodę, a ten pokazał, że szybko się uczy (o wiele szybciej choćby od prezydenta Dudy, który po trzech latach cały czas zachowuje się jak dziecko we mgle) i potrafi na tej wodzie pływać.

Pamiętajmy jednak, że premier cały czas nie ma politycznego zaplecza, które mogłoby się równać z pisowskimi fakcjami. Nawet jeżeli twardy elektorat go zaakceptował (co ponoć pokazały sondaże wewnątrzpartyjne), to niekoniecznie „stara gwardia”, a już z pewnością nie grupa „jastrzębi” skupiona wokół ministra Ziobro, wicepremier Szydło oraz Antoniego Macierewicza.

Pozycja Morawieckiego jest zależna od dobrej woli Kaczyńskiego, który przecież w każdej chwili może go odwołać. Pozbawiony własnego środowiska, które mogłoby go wesprzeć i pomóc przetrzymać chude lata (vide sojusz Ziobro i o. Rydzyka), Morawiecki nie będzie miał wyboru – będzie musiał posłuchać i usunąć się w cień.

Należy pamiętać, że łaska premiera na pstrym koniu jeździ, a politycy PiS nie mogą być pewni dnia ani godziny, kiedy przyjdzie informacja, że ich misja dobiegła końca.

Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.

Zobacz poprzednie teksty z cyklu "Taki Mamy Klimat":

Czytaj też:
"Ale Platforma kradła więcej"
Czytaj też:
PiS, sądy i widmo rejterady

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także