Strach pomyśleć, jak wyglądałaby polska komedia filmowa bez Juliusza Machulskiego
Wiesław Chełminiak
3/6
Widmo nazizmu krąży po Europie. W Warszawie nęka lokatorów kamienicy wzniesionej na gruzach przedwojennej ambasady Niemiec. O północy słychać stuk maszyny do pisania, a na trzecim piętrze – jeszcze niezasiedlonym – wciąż jest sierpień 1939 r. Germańscy dyplomaci zwijają się jak w ukropie. Prosto z Moskwy, z dłońmi ubabranymi sowieckim atramentem, przybywa sam Joachim von Ribbetrop. Tajemnice nawiedzonego domu próbuje rozgryźć para warszawiaków z odzysku. Mela to kolejna z dziarskich dziewczyn w filmografii autora „Seksmisji”. Przemek jest mięczakiem. Hitlerowską recydywę komentuje słowami: „W zeszłym roku Open’er, a teraz to”.
Nie od dziś wiadomo, że najskuteczniejszym sposobem promocji jest wywołanie skandalu. Jeszcze przed premierą „AmbaSSady” pojawiły się pogłoski, że nowa komedia Machulskiego łamie kulturowe tabu, które jakoby nakazuje opowiadać o „czasach pogardy” wyłącznie w tonacji serio. No cóż, nie ma to jak wyważać drzwi dawno otwarte. Wkrótce minie pół wieku od nakręcenia komedii „Giuseppe w Warszawie” ze Zbigniewem Cybulskim w głównej (choć nie tytułowej) roli. Telewizje regularnie raczą nas powtórkami „Zezowatego szczęścia” i „Jak rozpętałem II wojnę światową”. Nawet pierwszy powojenny film – „Zakazane piosenki” – nie był doszczętnie wyzuty z poczucia humoru.
Z Hitlera śmiano się jeszcze za jego życia, są jednak ludzie, którzy wolą go uważać za demona. Niemiecki „Upadek” część naszej krytyki odczytała jako karygodną próbę uczłowieczenia wodza III Rzeszy. Moim zdaniem bez sensu, bo w owym filmie przypominał on raczej zaszczute zwierzę. Führer z „AmbaSSady” jest figurą bardziej trywialną niż diaboliczną. Jak na seksistę przystało, całuje kobiety po rękach. Kiedy chce zachować incognito, zakłada beret. Siedząc na klozecie, rozkoszuje się lekturą „Winnetou” Karola Maya. Kalkulacja speców od reklamy jest prosta: kogo nie zniesmaczy widok Hitlera ze spuszczonymi gaciami, ten może się obruszy, ujrzawszy, jak śpiewa „Sen o Warszawie”. Sądząc po reakcjach internautów, prowokacja się udała.
(…)
Podróże w czasie zawsze kręciły filmowców, ale ostatnio w kinach nastąpił istny wysyp fabuł inspirowanych prozą Marka Twaina i Herberta George’a Wellsa („Looper”, „Czas na miłość”, „O północy w Paryżu”). Machulski już raz zmierzył się z tym tematem. W – słabej skądinąd – komedii „Ile waży koń trojański?” bohaterka przeniosła się w przeszłość, by naprawić swoje życie. W „AmbaSSadzie” Mela i Przemek mają szanse zmienić losy Polski i Niemiec. Historyczny rewizjonizm, polegający na tym, że ofiary dają wycisk katom, uprawia ostatnio Quentin Tarantino. Źródłem natchnienia dla naszego reżysera była też, jak sądzę, książka Piotra Zychowicza „Pakt Ribbentrop-Beck”.
Mając takie wzory, scenarzysta Machulski mógł sobie pozwolić na odrobinę nonszalancji. Zignorował fakt, że już w lipcu 1939 r. nasi kryptolodzy przekazali aliantom klucz do Enigmy. Zapomniał o tym, że III Rzesza chciała najechać II RP już 26 sierpnia, lecz w ostatniej chwili Hitler się zawahał i egzekucja została odłożona w czasie. Przecenił wreszcie Ribbetropa, który w nazistowskiej hierarchii był dość poślednią figurą. Filmowy szef niemieckiej dyplomacji jest krzyżówką Goebbelsa i Heydricha. Dzięki tym retuszom akcja mogła potoczyć się w pożądanym przez reżysera kierunku, a nad Wisłę musiał przybyć sam Adolf H.
Machulski nie byłby sobą, gdyby nie przemycił do filmu kilku cytatów – także z własnej twórczości. Zabawę w ich odnajdywanie pozostawiam zainteresowanym. Frazę o złych ludziach, którzy „zepsuli nam patriotyzm”, można różnie rozumieć – i o to chyba autorowi chodziło. Występ Nergala jest, o dziwo, jednym z mocniejszych punktów „AmbaSSady”. Słabiutko wypadły natomiast efekty specjalne. Przekaz jest jak zwykle pozytywny, a dawka przemocy – symboliczna. Dość powiedzieć, że jako narzędzie tortur służy tu zwykła kartka papieru.
Historycznym optymizmem i nostalgią za przedwojenną Polską reżyser przebił nawet Piotra Zychowicza. Stawia śmiałą tezę, że magnetyzm Führera zawierał się w słynnym wąsiku – po jego zgoleniu cały czar prysnął. Więcej szczegółów zdradzić nie mogę. Zauważę tylko, że Warszawa z alternatywnej wersji naszych dziejów niespecjalnie zyskała na urodzie. Prawdopodobnie dotknął ją jakiś kataklizm, bo składa się głównie ze szklanych wieżowców. Pocieszające, że choć Nalewki ocalały. •
Całość recenzji, wiele więcej mówiącej o samym Juliuszu Machulskim, w najnowszym wydaniu Tygodnika Do Rzeczy.