Ostatnia wielka gra Kaczyńskiego
  • Jan FiedorczukAutor:Jan Fiedorczuk

Ostatnia wielka gra Kaczyńskiego

Dodano: 
Jarosław Kaczyński, prezes PiS
Jarosław Kaczyński, prezes PiS Źródło: PAP / Radek Pietruszka
TAKI MAMY KLIMAT || Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro patrzą na politykę z różnych perspektyw. Dla prezesa PiS najważniejsze są najbliższe lata, lider Solidarnej Polski musi myśleć co najmniej o następnych kilkunastu. Największym zmartwieniem Kaczyńskiego jest utorowanie drogi swojemu następcy, zmartwieniem Ziobry – zbudowanie dogodnej trampoliny, z której wybije się za kilka lat. Te dwie drogi biegły równolegle od 2015 roku, ale w końcu musiały zacząć się rozchodzić. Jeżeli Jarosław Kaczyński chciał powiedzieć koalicjantom „sprawdzam”, to teraz, tuż po wyborach, był na to najlepszy moment.

13 października 2019 roku, wieczór wyborczy. PiS ponownie wygrywa wybory parlamentarne i ponownie uzyskuje samodzielną większość. Samodzielną? No właśnie nie do końca. Dzisiaj już wszyscy sobie zdają sprawę, że to nie PiS uzyskał wówczas większość tylko Zjednoczona Prawica. Nie każdy się w tym wówczas orientował. Głównie dlatego, że przewaga PiS nad koalicjantami w pierwszej kadencji była tak kolosalna, że Ziobro i Gowin zostali całkowicie zmarginalizowani. Na pewno jednak świadom zmiany proporcji był Jarosław Kaczyński, który bodaj jako jedyny na sali po ogłoszeniu wyników miał tak kwaśną minę. Wszyscy oczekiwali przemówienia o zasłużonym sukcesie po ciężkiej pracy, a otrzymali połajankę.

– Poważna część społeczeństwa uznała, że nie należy nas popierać. To jest powód do tego, by się zastanowić, by sytuację w naszym kraju ulepszyć, byśmy sami stali się lepsi z punktu widzenia społeczeństwa, by te rzeczy, które nas osłabiają zostały wyeliminowane – mówił Kaczyński w wieczór wyborczy. Jak na przemówienie autora historycznego sukcesu nie było ono zbyt optymistyczne.

W powyborczym tekście „PiS wygrywa (ale się nie cieszy)” pisałem, że najpoważniejszym problemem Kaczyńskiego w drugiej kadencji nie będzie ani stracony Senat, ani Konfederacja zachodząca go od prawej flanki, ale właśnie „opozycja wewnętrzna” w postaci koalicjantów.

Ostatni kryzys to potwierdza. Właściwie to już wcześniej to widzieliśmy, gdy Jarosław Gowin zatrzymał PiS przed zorganizowaniem wyborów korespondencyjnych. Nie Bruksela, nie KODy, nie TVNy – Kaczyński został zatrzymany przez własnego koalicjanta. I to nie pierwszy raz, gdyż wcześniej widzieliśmy podobną (choć mniej spektakularną) sytuację w postaci limitu 30-krotności.

Partie Gowina i Ziobro umocniły się względem Kaczyńskiego, młodzi i głodni sukcesu przeskoczyli leniwe koty z PiS. Parlamentarna większość wisi na włosku i obaj koalicjanci w ostateczności mogą pogrozić rozbiciem Zjednoczonej Prawicy. Gdy Kaczyński przemawiał w tamten październikowy wieczór, był już tego świadom. Wiedział, że obie przystawki właśnie przystawkami być przestały, stając się (trudnymi) partnerami. Kryzys w koalicji był pewny. Wybory prezydenckie na chwilę zamroziły ten spór, ale po reelekcji Andrzeja Dudy konflikt rozgorzał na nowo.

Dwie perspektywy

Jednym z najważniejszych aspektów obecnego kryzysu parlamentarnego, który pozwoli nam zrozumieć, dlaczego do niego doszło, jest fakt, że Kaczyński i Ziobro patrzą na politykę z zupełnie różnej perspektywy. Jeden jest już po 70-ątce, drugi dopiero co skończył lat 50. Jeden jest na drodze schyłkowej swej kariery, drugi wchodzi w swój polityczny „szczyt”.

Innymi słowy Kaczyński zdaje sobie sprawę, że – patrząc z punktu widzenia jego kariery – musi przede wszystkim myśleć o efektach krótkofalowych, podczas gdy Ziobro ma w głowie perspektywę lat kilkunastu-kilkudziesięciu. Prezes PiS zdaje sobie sprawę, że jeżeli teraz straci władzę to już jej po prostu nie odzyska.

Nie chodzi tylko o jego wiek i stan zdrowia (co również odgrywa wielkie znaczenie), ale też o dynamikę sytuacji; rozpad Zjednoczonej Prawicy i (pobawmy się w fantastykę) przejęcie władzy przez PO byłoby katalizatorem całej serii zdarzeń, które są niemożliwe do przewidzenia. Konfederacja, Ziobro, Gowin, porządki na opozycji, nowe pokolenia biorące udział w wyborach, zmiany społeczne i kulturowe – jak zmiany się potoczą jest nie do przewidzieć.

I Kaczyński musi sobie zdawać sprawę, że jeżeli ZP teraz straci władzę, to nie dojdzie jedynie do wymiany ekipy rządzącej (PiS na PO, a za kilka lat PO na PiS), ale cała scena polityczna zostanie przetasowana. Kto wie, może będzie to oznaczało nawet upadek PO-PiSu? Zapewne oglądalibyśmy podobną rewolucję, jaka miała miejsce po upadku SLD w 2005 roku.

Ziobro gra na siebie

Biorąc to pod uwagę, łatwiej zrozumieć strategię Zbigniewa Ziobro, który nie myśli o kadencji 2019-2023, ani nawet nie myśli o tym, co się stanie po roku 2023, tylko musi brać pod uwagę to, jak ustawi całą swoją karierę polityczną. Musi brać pod uwagę następne 20 lat. Ile z elektoratu Kaczyńskiego wyszarpie na siebie? Kto jest zagrożeniem?

Dlatego już od dłuższego czasu, właściwie od dymisji Beaty Szydło, obserwowaliśmy jak podważał pozycję premiera Morawieckiego. To było dość łatwe, gdyż nowy premier był dla niego dobrym punktem odniesienia – bankier, były doradca Tuska, którego zadaniem jest „liberalizowanie” PiS-u i dogadywanie się w Brukseli. Dla Ziobro była to świetna okazja, aby pozycjonować się jako to twarde skrzydło ZP, które broni wartości.

Wprost to nie zostało nigdy powiedziane, ale podprogowy przekaz szedł do elektoratu PiS następujący – my z Solidarnej Polski bronimy tego, co obiecywała bronić Zjednoczona Prawica. W domyśle TYLKO my tego bronimy. Dlatego też SP od miesięcy uderzała w tematy ideologiczne, dlatego jak filip z konopi po wyborach wyskoczył temat konwencji stambulskiej.

I dokładnie z tych samych powodów na początku roku Ziobro usilnie starał się wskazać na sądownictwo jako leitmotiv kampanii prezydenckiej. Dla samego prezydenta, a co za tym i dla PiS, było to oczywiście bardzo ryzykowne. PiS zyskuje, gdy mówi o spokoju, o rozwoju gospodarczym. Zyskuje też na tematach ideologicznych czy dot. sądownictwa, ale wtedy gdy sam pozycjonuje się jako obrońca normalności i spokoju, a nie prowodyr rewolucji.

Solidarna Polska uderzała w temat sądownictwa, bo po pierwsze wskazywała, że liczy się „ostre” oblicze Zjednoczonej Prawicy, po drugie dlatego, że tym samym wyznaczono podwórko Ziobry, jako arenę, na której rozegrają się losy prezydentury.

Gdy Kaczyński, ponoć, negatywnie zareagował na propozycję ministra sprawiedliwości, aby posłowie Solidarnej Polski weszli do PiS, jasnym się stało, to o czym każdy mówił od dawna – Morawiecki jest następcą. A to oznacza, że Ziobro musi grać na siebie.

Przeciąć węzeł gordyjski

W lutym wybuchła pandemia, która plany Ziobro zrzuciła na dalszy plan. Okazało się, że w obliczu faktu, że sama organizacja wyborów nie jest pewna, to tak poboczne tematy jak sądownictwo po prostu przestały mieć znaczenie.

Konflikt cały czas się żarzył, ale musiał na kilka miesięcy zostać zepchnięty na dalszy plan. To co obserwowaliśmy po wygranej Andrzeja Dudy (konwencja stambulska, osławiony telewizyjny atak na Morawieckiego) to musiał być jedynie wierzchołek góry lodowej. Jeżeli Kaczyński chciał robić „reset” w swoim obozie i postawić na stole negocjacyjnym opcję atomową (przyspieszone wybory) to musiał to zrobić właśnie teraz – tuż po wyborach, gdy jest jeszcze dostatecznie dużo czasu, aby przeprowadzić najtrudniejsze operacje, gdy opozycja jest rozbita, gdy zwycięski PiS dostaje premię za prezydencki sukces. Teraz samodzielne zwycięstwo nadal jest możliwe.

Ostatnia gra Kaczyńskiego

Prezes PiS od dość dawna sugeruje, że za kilka lat odejdzie z polityki, a partię przejmie jego następca. Jeżeli te zapewnienia są prawdziwe, a delfinem jest faktycznie Morawiecki, to przed premierem stoi ciężkie zadanie zjednania sobie polityków PiS.

Przypomina to nieco sytuację z Ojca Chrzestnego, gdy schorowany Vito Corleone zrezygnował z kierowania „rodziną”, przekazując władzę Michaelowi, któremu służył jedynie poradą. Dopóki jednak Vito żył, dopóty jego syn był traktowany z przymrużeniem oka, a członkowie „rodziny” i tak zwracali się do starego szefa po rady. Michael stał się prawdziwym donem dopiero po śmierci swego ojca, gdy siłą udowodnił, że jego pozycja mu się należy.

Kaczyński wchodzi do rządu, by przypilnować ministra sprawiedliwości i załagodzić spory oraz – tak przynajmniej to wygląda – utorować Morawieckiemu drogę do kierowania partią w przyszłości. Jednak jak słusznie zauważył nie kto inny, ale sam Donald Tusk – władzy się nie dostaje, władzę się zdobywa. Premier będzie kiedyś musiał się uwolnić spod opieki Kaczyńskiego, aby tego dokonać.

Przecinając partyjny węzeł gordyjski, Kaczyński rozwiązał konflikt w Zjednoczonej Prawicy. Na jak długo? W obecnej chwili nie sposób wyrokować. Jego wejście do rządu gwarantuje kilkanaście miesięcy, być może kilka lat, spokoju. Teraz, gdy zażegnał rozpad koalicji, Kaczyński może zasiąść do swojej wielkiej partii politycznych szachów. Zapewne ostatniej w jego długiej karierze.

Powyższym tekstem kończy się (przynajmniej na razie) cykl „Taki Mamy Klimat”, w którego ramach przez ponad dwa lata regularnie publikowałem artykuły. Wszystkim czytelnikom dziękuję za poświęcony czas.

Jan Fiedorczuk


Artykuł wyraża poglądy autora i nie musi być tożsamy ze stanowiskiem redakcji.


Zobacz poprzednie teksty z cyklu "TAKI MAMY KLIMAT":

Czytaj też:
Tajni agenci Kaczyńskiego
Czytaj też:
Niebezpieczne tezy Ursuli von der Leyen

Źródło: DoRzeczy.pl
Czytaj także