Z satysfakcją odnotowuję kolejne dowody swej popularności. Nie tak dawno lewica skrzykiwała się na manifestację przeciwko świętowaniu Niepodległości hasłem „nie chcemy Polski Ziemkiewicza”. Dosłownie na dniach Jakub Wojewódzki skasował swój „fanpejdż” argumentując, że zbyt wielu się tam nazłaziło „miłośników Ziemkiewicza”. A nawet gdy na parę dni udało mi się wyrwać z dziećmi na ferie, dopada mnie na stoku wiadomość, że awansowałem do grona celebrytów, o których struga się newsy z banana aby tylko mieć na stronie zapewniające większą klikalność i czytalność nazwisko.
Wiecie państwo jak to jest − ktoś przyuważył, że Dodę odwiedził w domu facet w mundurze inkasenta z elektrowni, i przez kilka dni sypią się sensacje o jej nowym związku, wydziwiania, dlaczego trzyma ten nowy związek w tajemnicy, i szyderstwa, jak nisko upadła, żeby się wiązać z inkasentem.
Na podobnej zasadzie jakiś tropiciel z „Wyborczej”, odkrywszy w Plusie-Minusie mój tekst o endecji, ogłosił, że publicyści „Do Rzeczy” wracają do „Rzeczpospolitej”. Jak przystało na ten rodzaj „dziennikarzy”, których wychowała michnikowszczyzna, sensacyjna wieść nie została potwierdzona w jakimkolwiek źródle. A po co niby? Przecież nie chodzi o to, żeby coś ustalić, tylko żeby sobie stworzyć pretekst do plucia na wrogów i rechotu.
Nie takich odkryć owi „dziennikarze” nie zwykli potwierdzać, by przypomnieć tylko rewelacje o taśmach z nagraniem kłótni generała Błasika z pilotem tupolewa, jego obecności w kokpicie czy słowach „jak tu nie wyląduję, to on się będzie czepiał”. Skoro można było łgać w takich sprawach, to czymże jest wysysania z palca tam branżowe plotki.
Ale poza chęcią poplotkowania o Ziemkiewiczu i jego przyjaciołach najwyraźniej wyziera z plotkowania chłopców z „Wyborczej” wściekłość. Wydawało im się, że po sławnej rozmowie pod śmietnikiem kłujący ich w oczy dziennikarze niepokorni zostali raz na zawsze załatwieni. Że będą sobie mogli pisać już tylko po ścianie własnego mieszkania, łamy pozostawiając presstytutkom władzy. I zapanuje wreszcie w głównym nurcie mediów tak bardzo postulowana jedność ideowo-polityczna.
A tu się okazuje, że nawet po pacyfikacji nie udało się znaleźć dla „Rzeczpospolitej” innego naczelnego i innego zespołu, niż taki, który jeśli chce napisać na przykład o ruchu narodowym, to zamówią tekst nie u nich, a u kogoś, kto ma nazwisko i własny pogląd na sprawę. Okazuje się, że bez Semki, Mazurka, Warzechy czy Ziemkiewicza wciąż ani rusz.
„Szczujnym”, jak to mawiał Jerzy Dobrowolski, redaktorom z Czerskiej Nie pozostało więc nic innego, niż żałosne podpuszczanie: nie dawajcie Chrabocie szansy, nie publikujcie, obraźcie się, „pokażcie jaja” i zostawcie „odzyskane” łamy na wyłączność jedynie słusznym autorytetom!
Mam inną propozycję, misie. Jeśli tak pragniecie mojego upadku, to mi w nim pomóżcie − i wy również zamówcie u mnie tekst. Na przykład, o tym, jak wasz naczelny przeszedł drogę od bohatera do zera. Albo o „ostatnim uwłaszczeniu nomenklatury” na przykładzie spółki „Agora”. Temat zresztą do ustalenia, jest wiele możliwości − ja, jak zawsze powtarzałem, na wszelkie próby skorumpowania mnie jestem otwarty i oczekuję propozycji (no, dziś, jako człowiek, który pogonił kota Wojewódzkiemu, dodam do tych słów formułę: tylko poważne oferty). Jedyny warunek: zobowiązanie „Wyborczej”, że tekst pójdzie co do przecinka tak, jak go napiszę. W waszym wypadku − na piśmie, z notarialnie potwierdzonym podpisem. Sorry, ale na słowo to ja mogę wierzyć redaktorowi Zdortowi.
Rafał A. Ziemkiewicz