Damian Cygan: Czy ostatnia wizyta Ursuli von der Leyen w Polsce przybliża nas do odblokowania środków unijnych, czy wręcz przeciwnie?
Andrzej Anusz: Zdecydowanie nas przybliża. Komisja Europejska zatwierdziła Krajowy Plan Odbudowy, a politycznym tego potwierdzeniem był przyjazd von der Leyen do Warszawy i wspólna konferencja z prezydentem Andrzejem Dudą i premierem Mateuszem Morawieckim. To oznacza, że środki na KPO trafią do Polski.
O czym świadczy fakt, że grupa europosłów z Guyem Verhofstadtem na czele, domaga się odwołania von der Leyen za akceptację KPO?
Widać, że ci najwięksi przeciwnicy, którzy twierdzą, że Polska zdecydowanie łamie zasady praworządności, znaleźli się w defensywie. Ta sprawa ma charakter czysto polityczny, dlatego że decyzja w sprawie KPO zapada nam poziomie Komisji Europejskiej, a potem Rady Europejskiej. Eurodeputowani i Parlament Europejski mogą organizować debatę o praworządności w Polsce, natomiast procesu przekazania pieniędzy to nie zatrzyma. Owszem, pozostaje kwestia tzw. kamieni milowych, ale moim zdaniem ustawa o Sądzie Najwyższym, która wróci teraz do Sejmu po poprawkach Senatu, jest formą kompromisu wynegocjowanego przez prezydenta Dudę i szefową KE i na podstawie tego kompromisu kamienie milowe zostaną uznane, a pieniądze wypłacone.
Czy był pan zdziwiony sobotnią konwencją PiS? Ograniczono się bowiem do wystąpienia prezesa Kaczyńskiego, który podsumował dokonania rządu i ogłosił partyjną mobilizację, ale bez większych konkretów.
Moim zdaniem ta konwencja to po pierwsze pożegnanie Jarosława Kaczyńskiego z rządem. Prezes PiS miał odejść już wcześniej, ale wojna na Ukrainie to zmieniła. Po drugie, charakter wystąpienia Kaczyńskiego świadczy o tym, że scenariusz bazowy na następne wybory to jesień przyszłego roku. W związku z tym PiS czeka długi marsz i dlatego w przemówieniu Kaczyńskiego nie było żadnych obietnic. One zostaną przedstawione za kilka miesięcy, na świeżo przed wyborami.
Dlaczego Donald Tusk tak upiera się przy wspólnej liście opozycji na wybory?
Po pierwsze, hasło jedności jest popularne w szeregach opozycji, a na pewno dużo popularniejsze niż sami wyborcy Platformy Obywatelskiej. Tuskowi to się opłaca z puntu widzenia konsolidacji wyborców opozycji, a do tego umacnia PO w roli najsilniejszej partii opozycyjnej. Natomiast Tusk wie, że w kategoriach politycznych wspólna lista jest mało realna, bo opór Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza jest tak silny, że trudno mi sobie wyobrazić jedną listę. W zasadzie to jest wykluczone.
A czy PiS i Solidarna Polska będą w stanie na tyle się porozumieć, żeby pójść razem do wyborów?
Sądzę, że kwestia wspólnej listy jest cały czas otwarta. Prezesowi Kaczyńskiemu zależy na tym, żeby pokazać Zbigniewowi Ziobrze: będziesz lojalny, to będziemy razem na liście, natomiast jeśli nie, to wspólnej listy nie będzie. Tymczasem Ziobro, który dużo ostrzej niż PiS krytykuje politykę UE, chce pokazać, że ma ewentualną drogę odejścia do Konfederacji, bo samodzielnie nie ma szans, żeby odegrać w tych wyborach jakąkolwiek rolę. Także to będzie trudna koalicja już do końca kadencji i dzisiaj trudno powiedzieć, czy PiS i Solidarna Polska pójdą razem do wyborów. Szanse na to oceniam 50:50.
Czytaj też:
Prof. Domański: Prezes PiS wysłał sygnał do polityków i działaczyCzytaj też:
Wąsik po konwencji PiS: Czeka nas krew, pot i łzy
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.