Barman nachylił się do mnie uśmiechnięty od ucha do ucha. Wiadomo – zarobi, to się uśmiecha. Też bym się uśmiechał na jego miejscu. Ale on się uśmiechał z całkiem innego powodu. – Gringo, dobra robota. Nie przejmuj się, nie zbankrutujesz – powiedział. – Gdy ktoś stawia wszystkim, wówczas nikt nie wybrzydza i pije, co dają, czyli ja mogę polać hurtowo i… tanio. Mrugnął do mnie, wskoczył na bar i zaczął wyć jak stado kojotów. Reszta towarzystwa zaczęła wyć tak samo jak on i potem do północy nie było chwili ciszy. Stał na barze z flaszką pod pachą i wrzeszczał na całe gardło: – Gringo, podaj pierwszą stówę! Otworzyłem portfel, podałem, bo już nie miałem odwrotu, a barman zawołał: – Cygara na mój koszt! Komu przypalić? Kilka osób wzięło sobie po cygarze z pudełka na szynkwasie. Poodgryzali końcówki, wypluli na podłogę i wyli z radości. Barman podał im ogień moją studolarówką. Miał rację – tego dnia nie zbankrutowałem i byłem zaskoczony, jak mało mnie to wszystko kosztowało. To była prosta, zdrowa, kapitalistyczna ekonomia – żadnemu z nas nie zależało na tym, żebym został bankrutem, bo bankrut nie jest dobrym klientem na przyszłość.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.