Czy pozostając w Unii Polska prędzej czy później będzie musiała podporządkować się tęczowej ideologii? Czy, ostatecznie, kapitulacja to kwestia czasu, bo i tak Warszawa zmieni prawo i uzna za swoje słowa przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen, że „kto jest rodzicem w jednym państwie Unii ma być uznany za rodzica w każdym innym”? Swoją drogą to słowa absolutnie niesłychane. Nie tylko dlatego, że oznaczają one faktyczne zanegowanie traktatów unijnych i prowadzą do obalenia polskiej konstytucji i odrzucenia naszej tradycji. One są, dokładnie jak deklaracje wielu innych przywódców zachodnich co się tyczy wartości życia i rozumienia płci, w ścisłym tego słowa znaczeniu bezbożne. Ale nie ulega wątpliwości, że one padają i że pętla założona naszej polskiej szyi coraz mocniej się zaciska.
Więc nic dziwnego, że ludzie coraz bardziej się niepokoją. Widzę to na spotkaniach z czytelnikami. Co ciekawe, mam wrażenie, że w miarę upływu czasu dostrzegam wśród obecnych coraz większy fatalizm, bezradność, rozgoryczenie. Trudno się im dziwić. Wybierając dwa razy pod rząd prawicę, a myślę, że obecni na tych spotkaniach kierowali się przede wszystkim motywami ideowymi, a nie obietnicami socjalnymi, dostrzegają powolne i systematyczne cofanie się Warszawy przed naporem brukselskich ideologów. Dlaczego tak się dzieje? A może musi się tak dziać i „daremne jest wierzganie przeciw ościeniowi”? Odpowiadam wtedy, że sprawa nie jest przegrana, że nic nie jest przesądzone, że nie istnieje konieczność dziejowa, że postępujący rozkład cywilizacji chrześcijańskiej i coraz wyraźniejsza groźba zwycięstwa nowego, antykatolickiego totalitaryzmu w Unii nie musi się spełnić. Wystarczy jedynie charakter, wola i odwaga. Właśnie, nie gadulstwo, nie miny, ale wola, charakter i odwaga.