Nieco później pani poseł poinformowała naród, że zamiast serów francuskich kupiła serek kozi z Turka, który – jak dumnie stwierdziła – jest pod drodze do Kalisza (Turek, nie serek), z którego to okręgu panią poseł wybrano. Tak się jednak pechowo dla Joanny Lichockiej składa, że mleczarnia Turek należy do francuskiej grupy Bongrain. Podstępne żabojady osaczyły bohaterską posłankę PiS z każdej strony.
Wciąż jednak ma ona spore pole manewru. Po pierwsze – może nie kupować francuskich perfum. Wiem, będzie ciężko, ale jakoś wytrzyma. Po drugie – może zażądać usunięcia z Placu Powstańców w Warszawie (dawniej Plac Napoleona) pomnika Napoleona, a z ronda de Gaulle’a – pomnika de Gaulle’a. Po trzecie – zadanie trudne, ale dla zdeterminowanych nic nie jest niemożliwe – może postarać się, aby Bonapartego w polskim hymnie zastąpił ktoś inny. Jest już zresztą punkt zaczepienia: z pomysłem, aby zamiast cesarza Francuzów śpiewać o Janie Sobieskim wystąpił Piotr Zapart, członek bractwa kurkowego z Krakowa i zarazem przewodniczący komitetu budowy pomnika polskiego króla w Wiedniu.
Może na początek dobrze by było, gdyby pani poseł przy okazji śpiewania „Mazurka Dąbrowskiego” milczała, gdy inni będą śpiewać „dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. Zresztą – może byłoby dobrze, gdyby milczała nie tylko wtedy.
***
Jeśli sądzą Państwo, że są bzdury, głupoty i idiotyzmy, których „Gazeta Wyborcza” nie jest w stanie uzasadnić, to się państwo mylą. Po zamachu w Barcelonie internet obiegło zdjęcie „postpornograficznej feministki” (mam nadzieję, że dobrze przytaczam jej własne określenie) Águedy Banón, sikającej na stojąco w środku miasta na ulicy. Tu dwa wyjaśnienia: pani Banón nie przyłapano na pokątnym oddawaniu moczu. Zdjęcie jest upozowane, a sikanie na środku jezdni ewidentnie sprawia postpornograficznej feministce wiele radości, o czym można wnioskować z uśmiechniętej facjaty. Druga sprawa to ta, że pani Banón została niedawno rzeczniczką rady miejskiej Barcelony.
Wydawałoby się, że sprawa jest jasna: kolejna lewaczka z mózgiem powiązanym w lewoskrętne supły odstawia cyrki, które w każdym normalnym kraju zepchnęłyby ją na margines życia publicznego, ale w zlewaczałej Barcelonie nie stanowią przeszkody, a może wręcz są zaletą. A to wszystko w kontekście zachwytów lewicy nad przyjmowaniem imigrantów i otwartością stolicy Katalonii wkrótce po tragicznym zamachu.
Tymczasem niejaka Agata Szczęśniak wyjaśnia w komentarzu w Giewu, dlaczego pani Banón robi słusznie i chwalebnie, obsikując barcelońską ulicę. Uwaga, proszę usiąść:
Młoda kobieta w czerwonym płaszczu, z papierosem i w popielatej mini, w butach na szerokich czarnych obcasach, stoi na środku ulicy, a pod nią kałuża. Błyszcząca plama szczyny. Patrzy prosto w obiektyw i śmieje się szeroko. Jest w tym radość. Jest w tym wolność. Jest w tym: „A co mi zrobicie?”.
To samo myśli pewnie facet, który wysiada z samochodu, staje do mnie tyłem na trawniku, wyciąga przyrodzenie i sika. Albo ten, który przecina park Skaryszewski, mija mój koc i nie idzie do pobliskiej kawiarni, tylko staje na krawędzi krzaków i się wypróżnia. „Co mi zrobisz? Twój wstyd, kobieto, broni mnie przed twoim gniewem”. […]
Banón jest dziś rzeczniczką Rady Miejskiej Barcelony. A z Barceloną polska prawica ma problem. Stolica Katalonii, która padła ofiarą zamachów, jest trochę podejrzana. Zbyt kolorowa, zbyt otwarta. I rządzi nią lewaczka! Burmistrzyni Ada Colau obcięła swoją własną pensję, przywróciła dotacje do posiłków dla najbiedniejszych uczniów i obłożyła banki dodatkowymi karami. No i nie widzi nic niestosownego w feministycznej działalności Banón.
Czyli, krótko mówiąc, sikanie na środku ulicy przez panią rzecznik rady miejskiej to odważny protest przeciwko wstrętnej męskiej dominacji.
Szanowna pani Agato Szczęsna. Nie polska prawica, tylko każdy normalny człowiek ma problem, i nie z tym, że Barcelona jest zbyt otwarta, ale z tym, że jeśli ktoś robi sobie zdjęcie podczas oddawania moczu na środku ulicy (niezależnie od tego, jakiej jest płci), to zamiast być rzecznikiem jakiejkolwiek rady miejskiej, powinien raczej udać się czym prędzej na konsultacje psychiatryczne, nim mu się pogorszy.
***
A skoro o pogarszaniu się mowa – pogorszyło się także panu Tomaszowi Piątkowi. Temu, który napisał książkę z odważną tezą, iż Antoni Macierewicz to ktoś w rodzaju agenta Putina. Otóż w rozmowie z niezastąpioną Giewu pan Piątek wyznał, iż od czternastu miesięcy słyszy w swoim telefonie brzęczenie. Z brzęczenia zaś wnioskuje, że jest inwigilowany.
Drogi panie Tomaszu Piątku, mam dla pana kilka rad, które proponuję najpierw wypróbować i dopiero jeśli to nie przyniesie rezultatu, zacząć się przejmować domniemaną inwigilacją. Po pierwsze – zmienić telefon. Po drugie – mniej pić. Po trzecie – więcej spać. Po czwarte – odwiedzić laryngologa.
Zdrowia życzę!
***
Resort zdrowia, którym zarządza człowiek z misją, Konstanty Radziwiłł, nie jest wprawdzie w stanie skrócić kolejek do specjalistów oraz do różnych zabiegów medycznych, ale za to jest w stanie zakazywać nam kupowania tytoniu na odległość czy walczyć z e-papierosami.
Właśnie w tej ostatniej sprawie interpelację do MZ skierował poseł Liroy-Marzec. Poseł przytomnie spytał, na jakiej podstawie ministerstwo orzeka o ogromnej szkodliwości e-papierosów, skoro nie ma w tej sprawie zgody wśród ekspertów. Na dowód poseł przytoczył dwa raporty, prezentujące diametralnie odmienną ocenę w tej kwestii – jeden japoński, drugi brytyjski. Liroy-Marzec chciał wiedzieć, czy w związku z tym MZ, zaciekle zwalczające papierosy w każdej postaci, planuje przeprowadzenie własnych badań w sprawie papierosów elektronicznych. „Jedynym dokumentem, który powinien być brany pod uwagę przy opracowywaniu krajowych rozwiązań legislacyjnych dotyczących wyrobów powiązanych z wyrobami tytoniowymi są obecne wytyczne Światowej Organizacji Zdrowia” – odpowiedział wiceminister Zbigniew Król. Czyli wytyczne oenzetowskich biurokratów od zdrowia.
***
Co wspólnego mają ze sobą bitwa warszawska 1920 roku i słynny amerykański przebój filmowy „King Kong” z 1933 roku? Otóż łączy je osoba reżysera filmu o wielkiej małpie, Meriana C. Coopera. Cooper bowiem, nim został odnoszącym sukcesy filmowcem, w 1919 roku ruszył do Polski, by jako lotnik, wraz z kilkunastoma innymi Amerykanami, walczyć u boku Polaków przeciwko bolszewickiej nawale. To jego pomysłem było nazwanie jednostki, złożonej z amerykańskich pilotów, imieniem Tadeusza Kościuszki. Prapradziadek Coopera walczył bowiem w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych u boku Kazimierza Pułaskiego, a gdy ten otrzymał pod Savannah śmiertelny postrzał, wyniósł go spod ognia. Prapradziadek znał też Kościuszkę. Przodkowie Amerykanina podjęli zobowiązanie, że spłacą kiedyś dług, jaki zaciągnęli u Polaków. W 1919 roku przyszedł właściwy moment. Cooper w 1920 roku został w końcu przez Sowietów zestrzelony i wywieziony w głąb Rosji. Udało mu się jednak uciec w towarzystwie dwóch polskich oficerów.
Tę niesamowitą historię Amerykanów w polskich mundurach (Cooper miał stopień podpułkownika Wojska Polskiego) pokazał w swojej, kolejnej już, powieści graficznej Juliusz Woźny, związany z wrocławskim Centrum Historii „Zajezdnia”. „Gwiaździsta eskadra”, wydana przez Ośrodek Pamięć i Przyszłość, przypomina szczególny wątek jednego z najchwalebniejszych zwycięstw polskiego oręża. Warto!
***
W Szczecinie rowerzysta uderzył w głowę 47-letniego człowieka, bo ten zwrócił mu uwagę, że nie powinien jechać po chodniku. Po kilku dniach zaatakowany zmarł.
Wiem, zaraz ktoś napisze, że to skandaliczne uogólnienia, ale czasami uogólnienia są zasadne. Pozwalają dostrzec regułę.
Otóż rowerzyści – nie wszyscy rzecz jasne, ale spora ich część – nabrali przekonania, że są świętymi krowami. Że wszystko im wolno: blokować ruch na jezdni, choć obok mają ścieżkę rowerową, wjeżdżać w przechodniów, gdy ci na moment znajdą się na drodze dla rowerów, a w skrajnych przypadkach, takich jak w Szczecinie – samemu wymierzać karę za niestosowne ich zdaniem zachowania. Proporcjonalnie do ich liczby, rowerzyści stali się najbardziej arogancką i rozbestwioną grupą użytkowników dróg.
I nie stało się to bez przyczyny. Pracowali na to latami lewicowi aktywiści, z „Gazetą Wyborczą” na czele, dla których walka z kierowcami i promowanie – wbrew rozsądkowi i polskim warunkom – rowerów gdzie się da i nie da stało się jednym z najważniejszych wątków w pisaniu o miejskich przestrzeniach. I nie tylko pisaniu, bo przecież wiele polskich miast – Warszawę, Poznań, Wrocław – urządzono już pod dyktando tej niewielkiej grupy, znacznie mniejszej niż grupa kierowców czy pieszych, za sprawą nacisków lokalnych oddziałów Giewu i rozmaitych miejskich aktywistów, roszczących sobie prawo do decydowania o tym, czego chcą ludzie.
Pora powiedzieć „dość”. Byłbym szczęśliwy, gdyby policja wzięła się ostro za rowerzystów. Za tych, którzy nocą jadą bez żadnego oświetlenia albo z lampką słabszą niż intelekt Agnieszki Pomaski. Za tych, którzy mkną jezdnią, choć obok mają drogę dla rowerów. Za tych, którzy na chodnikach pędzą na złamanie karku wśród dorosłych i dzieci. Wziąć wreszcie to towarzystwo za kark i przypomnieć im, że nie są drogowymi nadludźmi.
Zaś sprawcy śmierci Bogu ducha winnego przechodnia ze Szczecina życzę, żeby miał dużo czasu na dogłębne zaznajomienie się z polskim systemem penitencjarnym.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.