W Polsce, co zrozumiałe, na kandydatów do amerykańskiej prezydentury patrzy się przez pryzmat ich stosunku do wojny rosyjsko-ukraińskiej. Jest to jeden z najważniejszych czynników, ale z pewnością niejedyny.
W kontekście Ukrainy warto jednak pamiętać o dwóch rzeczach. Po pierwsze, USA prowadzą rozmaite, długofalowe, determinowane racją stanu przedsięwzięcia, niezależnie od tego, czy prezydentem jest w danym momencie Demokrata, czy Republikanin. Jak wiadomo, nie oznacza to identycznego kursu Waszyngtonu wobec Ukrainy w razie ewentualnej zmiany władzy w Białym Domu, ale obawy o niemal porzucenie jej na pożarcie Putinowi, są prawdopodobnie dalece przesadzone.
Po drugie, co z celem zakończenia wojny? Oczywiście na warunkach jak najlepszych dla Ukrainy – ale zakończenia. W części polskiej opinii publicznej choćby napomknięcie, że ultraoptymistyczny scenariusz, którego byśmy sobie życzyli, może się nie zrealizować, uchodzi za putinizm, ale przecież w USA tak nie jest i rozważane są różne opcje. Jedni chcą walki tak długo, aż Ukraińcy wyprą okupantów (a może i dłużej), inni mówią o wariancie koreańskim. Są też prognozy, że wygaszenie konfliktu nastąpi po obecnej kontrofensywie. Prof. Zbigniew Lewicki ocenił w lutym tego roku, że USA doprowadzą do końca wojny na Ukrainie wtedy, kiedy Rosja zostanie już tak osłabiona, że będzie realna obawa sięgnięcia przez Kreml po broń atomową. Jednocześnie nic nie wskazuje na to, żeby Moskwa zamierzała przejść z obozu chińskiego do obozu amerykańskiego. Walka zbrojna na odcinku ukraińskim (pewnie z przerwami) może się zatem ciągnąć latami, a Polska z wielu powodów, m.in. ze względu na bliskość geograficzną i gigantyczne koszty finansowe, powinna być ostatnim państwem, któremu na przedłużaniu wojny zależy.
W Polsce, oprócz nielicznej grupy fanatyków, panuje konsensus co do tego, że nie chcemy być wciągnięci w wojnę. Ani teraz, ani w przyszłości. Nie chcemy, żeby polskie wojska zostały wysłane na Ukrainę czy Białoruś do walki z Rosjanami. I nie chcemy żadnych wymian pociskami dalekiego zasięgu z Moskalami. W kontekście celu realnego zakończenia wojny zachodzi jednak pewna różnica między obecną ekipą zawiadującą Białym Domem a Trumpem i DeSantisem – niekoniecznie na niekorzyść Republikanów.
Ukraina będąca w amerykańskiej – ewentualnie niemieckiej, jeśli Berlin dogada się z Waszyngtonem – a nie rosyjskiej strefie wpływów, pozostanie w interesie USA po ewentualnym przejęciu prezydentury przez polityka GOP, tym bardziej że na przestrzeni ostatnich kilku lat w dużej mierze udało się ten stan rzeczy uzyskać.
Obok bardzo ważnej kwestii pomagania Ukrainie są jeszcze inne kryteria, na które warto spojrzeć. Choćby to, czy dla Polski lepiej, żeby w Ameryce rządziła prawica czy lewica. Podczas gdy środowiska progresywne naturalnie wolą Demokratów, to przecież z punktu widzenia wolnościowców i konserwatystów korzystniejsi są Republikanie. Jest jednak pytanie – jaka prawica? Czy będąca w stanie skutecznie walczyć w obronie wolności, by przynajmniej spowolnić postępy kulturowego marksizmu i przeciwstawić się podporządkowywania życia ludzi globalistom?
Trump kontra globaliści
Czas pokazał, że za swojej prezydentury Donald Trump nie poradził sobie z deep state i globalistami, tylko w 2020 roku oni poradzili sobie z nim. Zdołali wtedy wmówić masom, że to Joe Biden i wielkie korporacje są głosem ludu w kontrze do uosabianego rzekomo przez Trumpa systemu. Orwell w najczystszej postaci, ale taka jest potęga wielkiej, sprawnej machiny propagandowej. Jak jednak wiemy, ani późniejsze reductio ad putinum w postaci Russiagate, ani inne dotychczasowe próby nie powiodły się i establishmentowi nie udało się odsunąć znienawidzonego przeciwnika ostatecznie.
Teraz Trump zapewnia, że jeśli wygra wybory, to dokończy dzieła i doprowadzi do "demontażu całego globalistycznego establishmentu". Przekonuje, że globaliści nie dość, że rozmontowują Amerykę, to jednocześnie uzależniając kraj od Chin. "Globaliści chcą zmarnować całą siłę, krew i skarby Ameryki, ścigając potwory i zjawy za oceanem – jednocześnie odwracając naszą uwagę od spustoszenia, jakie powodują tutaj w domu (…) Te siły wyrządzają Ameryce więcej szkód, niż Rosja i Chiny mogłyby sobie kiedykolwiek wymarzyć. Eksmisja chorego i skorumpowanego establishmentu to ogromne zadanie dla następnego prezydenta" – przekonuje.
Trump zapowiada powstrzymanie dalszej dezintegracji kraju m.in. poprzez gruntowne odnowienie w Pentagonie, wywiadzie i administracji. Matthew Continetti z American Enterprise Institute pisze na łamach "National Review", że Trump piętnuje instytucje jako dysfunkcyjne, ale nie do końca wiedział co z nimi zrobić, gdy był u władzy. W takich sytuacjach – jak przekonuje – „populiści muszą włączyć część establishmentu do swojego rządu, aby ten mógł funkcjonować”. Z drugiej strony nie jest tajemnicą, że dla Trumpa nie stanowiło kłopotu usunięcie z gabinetu kogoś, kto według niego się nie sprawdzał. Jedni mówią, że był to przejaw profesjonalizmu, inni – konfliktowości.
W każdym razie skoro ktoś z mentalem tak wojowniczym, jak Trump, nie poradził sobie z globalistami, będąc prezydentem USA, to czy z przeciwnikiem tak dalece potężniejszym może siłować się uchodzący bardziej za ideowego, ale jednak technokratę DeSantis? Czy nie porywa się on z motyką na słońce? Czy nie da się złamać i poskromić? Wprawdzie uporządkował prawo na Florydzie, ale niełatwo będzie doprowadzić do tego w skali całego kraju.
DeSantis ma 44 lata. Ukończył historię na Yale i prawo na Harvardzie. Pracował jako prawnik w Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych. Był doradcą przy słynnej jednostce specjalnej Navy Seals w trakcie wojny w Iraku. Po odejściu z wojska został prokuratorem stanowym, a później członkiem Izby Reprezentantów. W 2018 roku z poparciem Trumpa wygrał wybory na gubernatora Florydy. W 2022 wygrał ponownie, notując najwyższy wynik w stanie od 1982 roku.
Kontrmarsz prawicy przez instytucje
DeSantis ma poparcie w partii jako ten, który bez kompleksów zamierza zastopować kolektywistów, by ocalić to, co zostało jeszcze z kapitalizmu i republikanizmu Ameryki. Choć, jak wiadomo, prezydent USA jest w dużej mierze administratorem rządów korporacji i banków, bo jak zauważył niegdyś sędzia Sądu Najwyższego USA Feliks Frankfurter "w Waszyngtonie nie sposób dojrzeć prawdziwych władców – oni rządzą spoza kurtyny", to wciąż pozostaje jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Jeśli pochód marksizmu kulturowego i globalizmu ma być przynajmniej hamowany, to jasne jest, że taki proces musi się dokonać w USA. Wtedy z oczywistych względów zdecydowanie łatwiej będzie sobie z tym radzić w Polsce.
Komentatorzy amerykańskiej polityki podnoszą często, że DeSantis w przeciwieństwie do Trumpa jest konserwatystą z krwi i kości. Głęboko wierzy w wartości, na których bazuje w działaniu. Były prezydent postrzegany bywa natomiast bardziej jako trybun ludu, połączony z milionami swoich zwolenników niezwykłą więzią emocjonalną, ale w praktyce – bo narracje zwykle ma jasną i skuteczną – traktujący zagadnienie odzyskania instytucji bardziej przedmiotowo. Na ile to obraz prawdziwy, nie wiem, ale warto mieć na uwadze, co oferuje druga strona. Przecież nikt w Polsce nie oczekuje konserwatywno-wolnościowych posunięć po Bidenie, a zbyt łatwo zapomina się, że przed inwazją Rosji na Ukrainę, jego administracja nie była przychylna postrzeganemu jako konserwatywny rządowi warszawskiemu. Nie zaszkodzi pamiętać też, co przypomniał w "Do Rzeczy" Paweł Lisicki, że Amerykanie jak mało kto "potrafią, korzystając z przewagi finansowej i politycznej, wymuszać na słabszych partnerach dostosowywanie się do jedynie słusznej ideologii".
Nieprawdopodobna wrogość systemu wobec Trumpa jest dobrze znana, i świadczy o tym, że strach przed ponownym wybraniem przez lud kandydata niezadekretowanego, innego niż wskażą korporacje, autorytety i celebryci, jest ogromny. Jeśli dojdzie do niespodzianki i prawybory wygra DeSantis, system natychmiast rozpocznie krucjatę i przekieruje na niego szał antytrumpistów.
Ostatnio DeSantis dość nerwowo zareagował, kiedy na jednym ze spotkań otwartych w Karolinie Południowej, ktoś z widowni bluznął mu "pieprzonym faszystą". Kiedy elity rozkręcą przeciwko niemu kampanię nienawiści jako kandydatowi Republikanów, będzie rzucony na głęboką wodę już nie tylko jako florydzki, ale ogólnokrajowy Emmanuel Goldstein. "Faszystą", "rasistą", wszystkofobem już jest, "nazistą", "Putinem" pewnie zostanie, komuś przypomni się, że 20 lat temu molestował itd. Wtedy okaże się, czy doda mu to motywacji i determinacji, czy presja będzie utrudniać działanie.
Guru lewicy prof. Chomsky oznajmił po wygranej Trumpa z Clintonową, że Partia Republikańska "stała się najniebezpieczniejszą organizacją w historii świata" i chyba diagnozy tej nie odwołał. Wtedy podjudzane przez mainstream zdziczałe hordy w zbiorowym obłędzie paliły na ulicach flagi własnego kraju. Tak może być i teraz, kiedy poparcie społeczeństwa dla polityki Joe Bidena słabnie i jeśli nie będzie dużego przekrętu – nie twierdzę, że w 2016 był, bo oczywiście tego nie wiem – to kandydat GOP ma duże szanse na pokonanie 80-letniego dziś prezydenta.
DeSantis nie jest faworytem w starciu z Trumpem, ale nie sposób przejść obojętnie wobec jego kandydatury choćby dlatego, że prowadzi na Florydzie politykę kompletnie niezgodną z agendą globalistów, stopniowo wdrażaną także w Polsce. Oto kilka przykładów.
Pandemiczna dystopia
Jedną z płaszczyzn, na której globaliści posunęli się już bardzo daleko, jest wdrażanie totalitarnego systemu segregacji populacji pod pretekstem chorób zakaźnych. W rundzie pierwszej ostatecznie nie udało się przekonać ludzi, żeby zaakceptowali "nową normalność" nazwaną w nowomowie tzw. lockdownami i tzw. restrykcjami. Dlatego istotą projektowanego na rundę drugą "traktatu pandemicznego" jest odebranie kompetencji rządów państwowych w zakresie zarządzania "pandemiami" i przyznanie ich WHO.
Globaliści przygotowują ulepszone metody i narzędzia rozniecania zbiorowej histerii, ale jasne jest, że ochotników na niewolników będzie o wiele mniej, niż było w trakcie kampanii kowidowej. Potrzebują więc zamiast modelu zaleceń, model poleceń. Żeby im żaden premier, czy minister nie fikał, że u niego w kraju ludzie będą mogli się przemieszczać, pracować, czy wchodzić do restauracji, mimo że WHO w danym okresie zabroniło.
Dlatego warto przypominać, że pod rządami DeSantisa Floryda nie pozwoliła na różnicowanie sytuacji prawnej obywateli ze względu na noszenie bądź nienoszenie maski na twarzy, przyjęcie bądź nieprzyjęcie szczepionki na COVID-19 i posiadanie, bądź nieposiadanie "paszportu covidowego". Kto chciał, przyjął zastrzyk, kto postanowił obejść się bez tego medykamentu, nie przyjął. Wszyscy mogli czuć się bezpiecznie i funkcjonować normalnie bez martwienia się, że władza będzie niszczyć im życie, bo nie legitymują się nadawanymi przez koncerny farmaceutyczne kodami QR na podstawowe prawa obywatelskie.
DeSantis tłumaczył, że pandemiczni "eksperci" będą nieustannie zmieniać definicję "w pełni zaszczepionego". Czas pokazał, że dokładnie tak się stało. Gdy ludzie przyjmowali pierwszą, drugą dawkę, władze i media "zachęcały", by przyjąć następną, po czym okazywało się, że trzeba jeszcze jedną.
W maju bieżącego roku DeSantis podpisał pakiet ustaw medycznych rozszerzających ochronę prawną przed dyskryminacją i łamaniem praw obywatelskich w związku z istnieniem koronawirusa. Jedna z ustaw uniemożliwia szpitalom "ingerowanie w prawo pacjenta do wyboru alternatywnych metod leczenia COVID-19 zalecanych przez lekarza opieki zdrowotnej z przywilejami w szpitalu, jeśli uzyskano świadomą zgodę pacjenta". Przepisy mają na celu także ochronę licencji lekarzy "przed radami medycznymi lub akredytacyjnymi, które próbują ukarać ich za wypowiadanie się przeciwko establishmentowi medycznemu".
– Florydo, odegraliśmy ważną rolę w ciągu ostatnich trzech lat (...) Myślę, że byliśmy jednym z pierwszych stanów, który zauważył, że eksperci się mylą, i zdecydowaliśmy się na inny kurs – powiedział niedawno DeSantis, podkreślając, że nie pozwolił na realizację forsowanej przez dra Fauciego dystopii. Tak jednoznacznie opowiedzenie się po stronie obywateli, wbrew interesom tych, którzy korzystali na zorganizowaniu i kontynuowaniu projektu pandemicznego, stanowiło dowód wielkiej odwagi DeSantisa.
Woke i cancel culture
Kolejny przejaw reakcyjnej postawy DeSantisa to jego sprzeciw wobec woke i cancel culture. Gubernator Florydy nie pozwolił na wprowadzenie do programu szkolnego obowiązkowego nauczania tzw. krytycznej teorii rasowej. W 2021 toku podpisał w tym celu ustawę o wolności jednostki, zwaną "Stop WOKE Act". Inny akt normatywny, który ma w swoim dorobku, stanowi, że mężczyźni podający się za kobiety nie mogą rywalizować w zawodach sportowych z dziewczynami ze szkół średnich oraz uniwersytetów. Na Florydzie nie ostały się w zasadzie żadne istotne elementy doktryny genedrowej.
DeSantis często przypomina w tym kontekście, że na Florydzie udało się postawić tamę lewicowej rewolucji. W maju zapowiedział, że jeśli zostanie prezydentem USA, to ideologia woke trafi "na śmietnik historii". "Szukamy normalności, a nie filozoficznego szaleństwa. Nie pozwolimy, by rzeczywistość, fakty i prawda stały się opcjonalne" – zapewniał w jednej z wcześniejszych wypowiedzi.
DeSantis nie ukorzył się przed globalistami także wtedy, kiedy ci rzucili na front walki kulturowej hunwejbinów z Black Lives Matter. Rewolucyjny zapał przejawił się m.in. w niszczeniu pomników postaci uznanych "rasistów", bez względu na to, czy miały z domniemanym bądź rzeczywistym rasizmem cokolwiek wspólnego. W Stanach ta psychoza skupiła się w dużej mierze na symbolice związanej z generałami i politykami wojny secesyjnej, ale nie tylko.
W Waszyngtonie "antyrasiści" zdewastowali pomnik Tadeusza Kościuszki. W Chicago postępowa burmistrz Lori Lightfoot nakazała "tymczasowe" usunięcie dwóch pomników Krzysztofa Kolumba. W obejmującym Waszyngton dystrykcie Kolumbia burmistrz Muriel Bowser powołała specjalną komisję, która zajęła się lustracją pomników (ale także nazw placów, ulic, budynków i innych obiektów nawiązujących do historii USA) w stolicy. Komisja wydała raport zalecający "usunięcie, przeniesienie lub umieszczenie w nowym kontekście" pomników m.in.: Kolumba, Waszyngtona, Jeffersona, Franklina, a także siódmego prezydenta USA Andrew Jacksona i współautora Konstytucji George’a Masona. Komisja uznała, że osoby te brały udział m.in. w "tłamszeniu równości osób kolorowych, kobiet i społeczności LGBTQ".
Co natomiast zrobił DeSantis? Nie kajał się przed narracjami mass mediów o "systemowych rasizmie", "białej supremacji" czy "sprawiedliwości naprawczej", tylko wzmocnił prawo. Bez oglądania się na wymogi polit-poprawności ustanowił przepisy chroniące zabytki związane ze Stanami Skonfederowanymi i wojną secesyjną.
Kryptowaluty, CBDC
Globaliści docelowo chcą sprawować kontrolę nad każdym istotnym aspektem ludzkiego życia, więc nie w smak są im zdecentralizowane z natury rzeczy kryptowaluty. Wyeliminują anonimowość, być może kiedyś zdelegalizują. Branża jest już stopniowo regulowana, co utrudnia działalność giełdom, a co za tym idzie użytkownikom.
Tymczasem DeSantis jest entuzjastą Bitcoina i zapowiada jego obronę, jeżeli zostanie prezydentem. Jako polityk wielokrotnie krytykował regulowanie kryptowalut. W jego ocenie dalsza ingerencja regulatorów może doprowadzić do upadku branży.
Jednocześnie Republikanin jest przeciwnikiem CBDC. (W USA trwają prace nad cyfrowym pieniądzem, w Chinach testują). Floryda ustanowiła niedawno przepisy wyłączające waluty cyfrowe banków centralnych z definicji pieniądza jako takiego, a co za tym idzie, jeśli prawo się utrzyma, będą niemożliwe do użycia w tym stanie. Lokalny Senat i Izba Reprezentantów nie poparły natomiast pomysłu DeSantisa, żeby obywatele mogli płacić podatki w formie kryptowalut.
Trump z kolei nie jest zwolennikiem kryptowalut. Nie przeszkodziło mu to w wypuszczeniu na rynek własnej kolekcji unikatowych tokenów, czyli cyfrowych jednostek danych opartych na technologii blockchain, na której funkcjonuje także Bitcoin. Były doradca Trumpa John Bolton twierdzi w swojej książce "Pokój, w którym się to wydarzyło", że ten, jeszcze jako prezydent, w 2018 roku chciał zakazać kryptowalut w USA.
Kryzys migracyjny
Ostatni przykład to zalew południowych stanów nielegalnymi imigrantami przy niemal całkowitej bierności rządu federalnego, w którego kompetencji leży polityka migracyjna. W tej sprawie także zachodzi ewidentna różnica pomiędzy Republikanami a Demokratami. Trump nie zrealizował wprawdzie obietnicy zbudowania muru na granicy z Meksykiem, ale ograniczał znacznie mniejszy wówczas proceder migracji.
Po zmianie ekipy w Białym Domu problem powrócił. W styczniu tego roku Biden ogłosił planowaną zmianę przepisów pozwalającą na szybsze odsyłanie cudzoziemców, ale migracja cały czas się nasila. Od kiedy w maju w związku z ogłoszeniem "końca" "pandemii" poluzowano wprowadzone za kadencji Trumpa przepisy azylowe (tzw. Title 42) masy ludzi z Wenezueli, Kuby, Haiti, Nikaragui, Salwadoru, Gwatemali, Hondurasu, a nawet z Chin i Bliskiego Wschodu, falami wchodzą głównie do Arizony i Teksasu. Administracja Bidena twierdzi, że granica jest strzeżona, podczas gdy nagrania na Twitterze, TikToku, YouTube, a nawet przekazy głównonurtowych mediów przeczą tym zapewnieniom.
W tym zakresie poglądy DeSantisa także są jasne i dobrze znane. Dał im wyraz we wrześniu 2022 roku, kiedy wzorem gubernatorów Teksasu i Arizony wysłał grupę nielegalnych imigrantów do stanu Demokratów. Konkretnie do luksusowej nadmorskiej miejscowości Martha’s Vineyard w Massachusetts, gdzie swoje wille mają m.in. Obama i Clintonowie. Podobnie jak pod domem Kamali Harris, imigranci nie zostali ugoszczeni i szybko ich zabrano.
Oczywiście to tylko symboliczny pstryczek w nos pozujących na altruistów hipokrytów. W kwestii migracji przed amerykańską prawicą stoi naprawdę olbrzymie wyzwanie. W rozmowie z Fox News DeSantis zapowiedział, że już pierwszego dnia urzędowania w Białym Domu ogłosi stan wyjątkowy na południowej granicy.
DeSantis – nadzieja nowej prawicy?
Przewodniczący Partii Republikańskiej na Florydzie Christian Ziegler podkreślił w niedawnym wywiadzie, że najważniejsze, by po zakończeniu prawyborów stronnicy Trumpa i DeSantisa, a także oni sami, potrafili się porozumieć.
"Republikanie, miejcie na uwadze: Jeśli Trump zostanie nominowany, będzie potrzebował zwolenników DeSantisa, aby wygrać w listopadzie. Jeśli DeSantis zostanie nominowany, będzie potrzebował zwolenników Trumpa, aby wygrać w listopadzie" – napisał.
Jest oczywiste, że Polska musi zapewnić sobie dobre relacje z USA bez względu na to, czy będzie prezydent republikański czy demokratyczny. Jednocześnie nie ma co ukrywać, że z konserwatywno-wolnościowego punktu widzenia perspektywa prezydenta DeSantisa albo prezydenta Trumpa i wiceprezydenta DeSantisa, może brzmieć obiecująco.
Czytaj też:
Antykapitalizm interesariuszyCzytaj też:
Challenger rzuca wyzwanie Bidenowi
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.