„Węgry powoli stają się ostatnim europejskim krajem, który może rozmawiać ze wszystkimi” – powiedział Orban podczas spotkania z Władimirem Putinem. Następnie obaj politycy wydali wspólne oświadczenie.
Faktycznie, jeśli ktoś poważnie myśli o negocjacjach pokojowych, to jedynym obecnie państwem Unii, które może wziąć na siebie rolę pośrednika między Ukrainą a Rosją, są Węgry. Nie zmienią tego wylewane na węgierskiego premiera kubły pomyj. Orban powiedział najbardziej oczywistą i niepodważalną prawdę: kto chce zakończenia wojny, musi być w stanie rozmawiać z obu stronami. Innego wyjścia nie ma, chyba, że wierzy się, iż jedna ze stron, a więc Rosja, zniknie, rozpadnie się, przeniesie się na Księżyc albo powoła do władzy siły demokratyczne. Zdaję sobie doskonale sprawę, że taką wiarą przepełniony jest ogół polskich polityków, tak z lewa jak i prawa, co jest smutnym dowodem na to, że mimo upływu wieków polskie elity polityczne niczego się nie uczą. Na pewno nie nauczyły się tego, że marzenia i wyobrażenia (inaczej: chciejstwo) nie mogą być podstawą do podejmowania decyzji politycznych.
Wśród wieszających na Orbanie psy, jak zwykle, w pierwszym szeregu znalazł się Donald Tusk. W swoim charakterystycznym stylu, nieco sztubackim, niby kąśliwym i pogardliwym, najpierw dopytywał Orbana, czy wybiera się do Rosji, a potem, gdy premier Węgier stwierdził, że Moskwa jest jego drugim, po Kijowie przystankiem na drodze do poszukiwania pokoju, podsumował: „Premier Orbán w drodze do Moskwy: 'Będziemy ważnym narzędziem w wykonaniu pierwszego kroku w kierunku pokoju'. Pytanie brzmi, w czyich rękach jest to narzędzie". Oczywiście, w domyśle, Putina.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.