Po pierwsze – zużycie władzą. Ci, którzy sięgają po analogię sprzed blisko dziesięciu lat i twierdzą, że znów można wykreować niemal nieznanego polityka w ciągu kilku miesięcy na zwycięzcę wyborów – mylą się. Czy teoretycznie jest to możliwe? Tak, ale tylko w podobnych okolicznościach, a więc przy bardzo dużym zmęczeniu elektoratu dotychczasową władzą oraz przy odpowiednim kandydacie. Te dwa czynniki poprzednio zaistniały w idealnej konfiguracji. Andrzej Duda nie był człowiekiem całkiem znikąd – wcześniej był ministrem w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a potem europosłem – choć przez pewien czas mylono go z Piotrem Dudą, przewodniczącym „Solidarności”. Jednocześnie był jednak wystarczająco wobec PiS zdystansowany, aby wśród wyborców wywołać przekonanie, że owszem, PiS go popiera, ale sam pan Duda nie jest kandydatem „pisowskim”.
I tu ważna uwaga: znaczna część wyborców prawicy – tej prawdziwej prawicy – pamięta, że potem gorzko się pod tym względem rozczarowała. Dlatego będą podchodzić do podobnych deklaracji „niezależności” tym razem z wielką rezerwą i nieufnością. Co od razu przemawia przeciwko jakiemukolwiek kandydatowi mniej lub bardziej bezpośrednio powiązanemu z partią, świadczy zaś na korzyść kandydatów spoza niej.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.