Weźmy taką na przykład „Smugę Cienia” Conrada. Na jednym ze statków umarł podczas rejsu kapitan. Na dowództwo po nim liczy pierwszy oficer, który odprowadził statek do portu, są też inni pretendenci, ale szef kapitanatu każe wezwać głównego bohatera, chociaż to młokos, cudzoziemiec i dopiero co nie zanadto się popisał, rezygnując bez zrozumiałych przyczyn z dobrej funkcji na innym statku. „Pan jest właściwym człowiekiem na to stanowisko, tamci jeszcze nie dorośli do dowództwa, chociaż wydaje im się co innego” – oznajmia i dodaje, wręczając nominację: „na moją odpowiedzialność”. Jak pamiętamy (jeśli trafi się tu ktoś, kto nie czytał Conrada, niech mi się nawet nie przyznaje!) wybór okazuje się słuszny, bohater w skrajnie trudnych warunkach zdaje egzamin z odpowiedzialności.
Dzięki takiej polityce kadrowej brytyjska flota była w stanie znakomicie obsłużyć rozległe imperium. Które to imperium też powstało dzięki takiej właśnie polityce kadrowej. Starszy, mądrzejszy i bardziej doświadczony brał na siebie odpowiedzialność za młodszych i mniej doświadczonych, by zrobić z nich godnych siebie następców. To było właśnie kwintesencją patriarchatu: więcej ci Bóg dał, więcej od ciebie wymaga.
W świecie dzisiejszym w powieściowym kapitanacie nie byłoby nikogo, kto wziąłby na siebie odpowiedzialność za wyznaczenie nowego kapitana. Zadecydowałaby wysługa lat, punkty, konkurs ofert, protekcja, parytet i co tam jeszcze. A jeśliby w ten sposób wyłoniony kapitan skrewił, wszyscy mogliby rozłożyć ręce i oznajmić, że to, iż niewłaściwy człowiek trafił na stanowisko do którego nie dorósł, nie jest ich winą.
Dlatego współczesna cywilizacja, w której patriarchów zabrakło, funkcjonuje mniej więcej tak, jak Imperium Rzymskie za ostatnich cesarzy: siłą rozpędu.
Jeśli scenkę ze starej powieści uznać za reprezentatywną dla tamtego, zamierzchłego świata, to co jej przeciwstawia współczesność? Kablówka codziennie na kilku kanałach serwuje mi paradokumentalne seriale o grubasach. Zabójcza otyłość, chirurgia otyłości, kto nas tuczy i tak dalej. Szczególnie ta ostatnia seria pokazuje coś ważnego bardzo dobitnie, choć zapewne w sposób niezamierzony.
Kto nas tuczy? – zastanawia się brytyjski dziennikarz i oskarżycielskim paluchem wskazuje wyraźnie sprawcę, zawsze tego samego: koncerny! Źli kapitaliści! Produkują wysokokaloryczną żywność, żeby na nas zarabiać! I zarabiają – tucząc!
Śmiać mi się chcę, gdy to oglądam, i zastanawiam się, czy tylko mnie jednemu. Bo serial, niczego nie odkrywając (że od cukru, a zwłaszcza izoglukozy, oraz tłuszczu, rośnie d…sko nie jest już chyba dzisiaj dla nikogo odkryciem, podobnie jak fakt, że wszelkiego rodzaju czipsy, buły i burgery, a zwłaszcza gazowane świństwa do ich popicia pełne są tych składników) służy chyba przede wszystkich dogadzaniu ego przekarmionych Europejczyków i Amerykanów. Dlaczego jestem chory, ledwie się ruszam, konam? Brak mi silnej woli czy w ogóle coś ze mną nie tak? Skądże znowu! To wszystko ci wstrętni kapitaliści, to oni mnie tak upaśli, karmiąc wysokokaloryczną paszą, zamiast zdrową żywnością!
Obejrzałem naprawdę wiele programów o otyłości, by sprawdzić, czy w bodaj jednym, bodaj przez moment, bodaj zasugeruje ktoś ich bohaterom – sam się tuczysz. Chcesz, proszę bardzo, twoja sprawa, ale nie udawaj francuskiej gęsi, w którą brzydcy kapitaliści wmuszają karmę rurą wetkniętą wprost do żołądka. Czy choćby warunkowo pojawi się tam wątek, że człowiek ma coś takiego jak własna wola i nie musi połykać wszystkiego, co mu się pod nos podetknie.
Zresztą rzecz nie w podtykaniu. Owe trzy czwarte zachodnich społeczeństw przecież właśnie takie, a nie inne, śmieciowe żarcie wybierają. Rąka wyciąga im się właśnie po to, co ma więcej tłuszczu i cukru, bo to im bardziej smakuje. Mieć pretensje, że kapitaliści i produkują to, co się najlepiej sprzedaje? Że kiedy miliony domagają się pizzy, burgerów, frytek i coli, oni nie usiłują im wepchnąć sałatek z kolokazji, tylko dostarczają do sklepów i barów to, co najlepiej schodzi?
Przecież to idiotyzm.
Ktoś się może zdziwić, że zestawiam ze sobą dwie sprawy odległe od siebie, i jeszcze twierdzę, że całość traktuje o patriarchacie.
No cóż, będę się upierał. Walka z „patriarchatem” to ideologia społeczności, która posłuszeństwo patriarsze, mądremu ojcu, zastąpiła uleganiem rozkapryszonemu smarkaczowi. Smarkacz chce cukierków, i cukierki mają być. I mają być takie, żeby smarkacz nie ponosił konsekwencji swojej niedojrzałości. Jeśli smarkacz przyprawił się o śmiertelna chorobę, to oczywiście nie ma o to pretensji do siebie, tylko do tych, co spełniali jego zachcianki. I żąda, żeby wymyślili taką pigułkę, po której będzie mógł opychać się jak facet z Monty Pythona, pozostając zdrowy i piękny, parzyć się jak pies na każdym trawniku, nie łapiąc AIDS, kupować wszystko na co tylko ma ochotę na kredyt nie popadając w zadłużenie i tak dalej. Jeśli ktoś mu tego nie zapewni (ale kto, skoro patriarchów w tym świecie nie ma?) będzie „oburzony”, sfrustrowany i obrażony na cały świat.
Bohater „Smugi Cienia” ma świadomość, że dano mu szansę, że nie może zawieść szefa kapitanatu, który go wybrał – więc daje z siebie wszystko. Tak wyrasta na kolejnego patriarchę. Współcześni przeżuwacze nie wyrastają na nic. Najwyżej, ci najsprytniejsi, na korporacyjnych krawaciarzy, dojących przeżuwaczy, których pasą - nie tylko w sensie dosłownym.
Takiż to świat. Paskudny. Żeby mówić, że jest urządzony lepiej od tamtego dawnego, patriarchalnego, trzeba mieć pod stropem nierówno.