Jutro w polskich gazetach przeczytacie, że Barack Obama poprosił o miliard dolarów na European Reassurance Initiative. Zrealizował więc swoją obietnicę złożoną podczas wizyty w Warszawie. Komentatorzy będą mówili o rosnącym znaczeniu Europy Środkowo-Wschodniej dla USA, o tym, że amerykański prezydent wreszcie zdał sobie sprawę, jak bardzo potrzebujemy militarnego wsparcia w obliczu zagrożenia ze Wschodu, może nawet padnie sformułowanie "nowe otwarcie w stosunkach Warszawa-Waszyngton".
Jeśli chcecie dalej żyć w tym złudnym przekonaniu, nie czytajcie reszty mojego tekstu.
Biały Dom zamieścił wczoraj na swojej stronie internetowej szczegóły propozycji Obamy. Mowa w niej o finansowaniu w roku budżetowym 2015 tzw. Overseas Contingency Operations, zamorskich operacji prowadzonych zarówno przez Pentagon, jak i Departament Stanu.
Obama prosi Kongres o 65,8 mld dolarów. Gros pieniędzy zostanie przeznaczonych na wojnę w Afganistanie (czy raczej jej "wygaszanie") oraz na walkę z terroryzmem. 5 miliardów dolarów zasili nowo utworzony Counterterrorism Partnerships Fund. Z tej kwoty 2,5 mld pójdzie m.in. na "szkolenie i wyposażenie" partnerów USA w świecie, a 1,5 mld na tzw. Regional Stabilization Initiative (Regionalna Inicjatywa Stabilizacyjna), w ramach której wsparcie otrzymają kraje sąsiadujące z Syrią i przyjmujące tamtejszych uchodźców, Turcja, Jordania, Liban i Irak.
European Reassurance Initiative pojawia się prawie na końcu tego zestawienia (tuż przed działem "Misja pokojowa w Republice Środkowoafrykańskiej"). Na ERI zaplanowano rzeczywiście miliard dolarów - 925 mld dla Pentagonu i 75 mln dla Departamentu Stanu.
Czyli pięć razy mniej niż na Counterterrorism Partnerships Fund. Oraz o pół miliarda mniej niż na wsparcie dla państw dotkniętych wojną domową w Syrii. I zaledwie trzy razy więcej (z hakiem) niż na operację w Republice Środkowoafrykańskiej.
Miliard dolarów to 1,52 proc. całej kwoty, o którą prezydent Obama poprosił Kongres. Zaiste, znacząca to zmiana priorytetów w amerykańskiej polityce zagranicznej.