To znaczy zamiast podnosić obywatelom stawki podatku PIT lub VAT, rząd może nałożyć podatek na banki lub sklepy albo na banki i sklepy. I oprócz dodatkowych pieniędzy z tego tytułu przy okazji zyskać wśród części wyborców poklask za to, że „walczy z wyzyskiem bankierów i handlowców”. W oczach tych wyborców, którzy nie są w stanie zrozumieć, że nakładane na banki oraz sklepy podatki i tak w ostatecznym rozrachunku zapłacą oni sami, czyli klienci tych banków i sklepów, a nie właściciele tych instytucji.
No i właśnie dostaliśmy dowód na to, że nie inaczej ma się rzecz z podatkiem nałożonym na banki przez rząd PiS (co zapowiadałem na tych łamach w sierpniu 2016 r., w felietonie „Podatek bankowy – pan płaci, pani płaci!”). No i zastanawiam się co dziś, w obliczu tych danych (a z każdym kwartałem będzie ich przybywać), będą opowiadać ci politycy, którzy tak ochoczo zapewniali swych wyborców – i zarazem klientów banków – że to właśnie banki, z własnych zysków, zapłacą te podatki, a nie oni – ich klienci.
Otóż z raportu NBP wynika, że zyski działających w Polsce banków, po trzech kwartałach 2016 r. – mimo uiszczenia złotych nałożonego na nie podatku – są nie niższe niż przed rokiem. Z innych szacunków wynika, że owszem, są niższe, lecz tylko o ok. 20 proc. Skąd się zatem wzięły pieniądze, które trafiły do kasy państwa w postaci bankowego podatku? To jasne – z kieszeni klientów banków. Ci, którzy wzięli kredyty, płacą teraz od nich wyższe odsetki, niż płaciliby, gdyby na banki nie nałożono nowego podatku. A z kolei ci, którzy odkładają w bankach swe oszczędności, dostają teraz niższe odsetki od tych, które otrzymywaliby, gdyby rząd nie nałożył na banki podatku. A jedni i drudzy, czyli wszyscy klienci banków – solidarnie – składają się na podatek bankowy, płacąc wyższe opłaty za bankowe usługi.
I rzecz nie w tym, by nie nakładać podatków (choć należy to robić z umiarem). W końcu państwo musi jakoś finansować swe wydatki. Rzecz w tym, by nie okłamywać wyborców, nie próbować im wmawiać, że ktoś inny poza nimi – płatnikami podatków i zarazem klientami obłożonych podatkami banków, sklepów, restauracji i stacji paliw – zapełnia kasę państwa.
Najbliższy sprawdzian niedługo – przy okazji drugiego podejścia do zawetowanego przez Brukselę podatku handlowego. Czy tym razem rządzący politycy zdobędą się na odwagę, by przyznać, że nałożenie nowej daniny spowoduje wzrost cen oferowanych produktów i to z tych zapłaconych przez klientów pieniędzy będzie pochodził nałożony na sklepy podatek?
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.