Z mniej lub bardziej realistycznego serialu o kongresmenie, który dzięki makiawelicznym posunięciom zasiadł w Gabinecie Owalnym, "House of Cards" stało się przypowieścią o tym, czym władza jest w świecie, który wypadł z torów – pisze na łamach "Do Rzeczy" Wojciech Engelking.
Chyba przed premierą nowego sezonu żadnej produkcji oczekiwania nie były tak wygórowane. Trudno się dziwić – „House of Cards” w 2013 r. zmieniło branżę telewizyjną, tworząc zupełnie nową jakość seriali. Uwspółcześniwszy i przeniósłszy do USA akcję napisanej w latach 80. powieści Michaela Dobbsa, scenarzysta Beau Willimon wykreował postać, która na dobre weszła do zbiorowej wyobraźni. Radosław Sikorski stwierdził raz, że tak brutalni gracze jak Frank Underwood w prawdziwym świecie długo by się nie utrzymali. Cóż, w Ameryce fikcyjnej Frank w dwa sezony zdążył doprowadzić do rezygnacji prezydenta, który nie spełnił obietnicy o uczynieniu go sekretarzem stanu i sam prezydentem został.
© ℗
Materiał chroniony prawem autorskim.
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.