Swego czasu Radosław Sikorski zaprosił Franka-Waltera Steinmeiera do swojego dworku w Chobielinie. Ten zrewanżował mu się w ubiegłą środę „podwózką” z Brukseli do Warszawy.
Na oficjalnym, twitterowym koncie Auswärtiges Amt pojawiła się seria zdjęć: najpierw z wnętrza maszyny, a potem z przylotu na Okęcie, gdzie na obu dżentelmenów czekał już ambasador Niemiec Rolf Nikel.
Niby wszystko odbyło się zgodnie z protokołem. Niby nasze państwa są sojusznikami i w wielu dziedzinach blisko ze sobą współpracują. Niby Sikorski i Steinmeier się przyjaźnią. A zatem nic nie powinno nas dziwić ani tym bardziej oburzać.
Ja jednak oglądałem te obrazki z narastającym stuporem.
Oto minister spraw zagranicznych Rzeczypospolitej, odbywający podróż służbową, przylatuje do Warszawy na pokładzie samolotu Luftwaffe jako gość swojego odpowiednika z Niemiec. Na płycie lotniska wita go przedstawiciel rządu w Berlinie. Średnio rozgarnięty student stosunków międzynarodowych miałby chyba większe wyczucie, co w dyplomacji jest dopuszczalne, a czego robić raczej nie należy. Szczególnie w przypadku relacji z Niemcami, postrzeganymi przez wielu Europejczyków jako kraj trzęsący całym kontynentem i siłą narzucający swoją wolę innym.
Wyobrażacie sobie ministra spraw zagranicznych Grecji, przylatującego do Aten niemieckim samolotem rządowym i witanego przez tamtejszego ambasadora Republiki Federalnej? Przecież jeszcze tego samego dnia media rozerwałyby go na strzępy.
No tak, ale przecież grecki minister nie walczy o posadę w Brukseli.