Jedną taką świętą krowę ma pod bokiem, w Nowym Jorku. Mało ryczy, mleka w ogóle nie daje, a nazywa się ONZ. Trudno o przykład mniej funkcjonalnego ciała, nawet Unia jest skuteczniejsza.
Od czasu wojny koreańskiej ONZ nie rozwiązała żadnego większego konfliktu, a potrafi jedynie wydawać pieniądze – głównie na własne potrzeby. W dodatku główny sponsor – Stany Zjednoczone – bywa przegłosowywany, stawiany do kąta i nie ma z tego żadnego pożytku. Nawet Rada Bezpieczeństwa (od dawna niereprezentatywna) przez prawo weta nie jest zdolna do prawdziwego działania. ONZ wzięło się z iluzji Roosevelta, że po wojnie bezpieczny świat jest marzeniem wszystkich. Trudno o większą pomyłkę. Najpierw przez parę dekad Rosja chciała przemalować glob na czerwono.
Teraz Arabowie chętnie zmieniliby go w kalifat. Ustępliwość Zachodu i chęć do kompromisu zawsze oceniano jako słabość, a forum międzynarodowe do uprawiania propagandy, dezinformacji i transferu szpiegów. Marzenia idealistów legły w gruzach wraz z Ligą Narodów i ONZ było jedynie reanimacją trupa.
Polityka światowa jest polityką silnych mocarstw bądź mniej lub bardziej trwałych bloków państw. Można sobie wyobrazić jakiś parlament światowy (a w przyszłości nawet i jakiś rząd), ale proporcje w nim musiałyby wynikać np. z PKB konkretnych państw i składek wnoszonych do wspólnej kasy, musiałby mieć własną żandarmerię, gotową zaprowadzać porządek. Trump jako biznesmen wie, że samym gadaniem, bankietowaniem i narzucaniem światu obcych wzorców kulturowych pokoju się nie zbuduje. Po co zatem dawać szmal na atrapę? Na razie ze swoimi 193 państwami członkowskimi nadaje się jedynie do Księgi rekordów Guinnessa
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.