Miałem kiedyś wpis o roli ikonicznych fotografii (ilustrowany przykładami manipulacji). Ikoniczne zdjęcia to takie, które zmieniły bieg historii. Drogą do tego była zawsze reakcja widowni na takie ujęcie, które czasami było skrótem wydarzeń, często dalekim od pełni znaczeń czy sensu. Ale skrótem. Pomijało najczęściej ważne konteksty, lud się wzburzał, reagował na podstawie takiej ikoniczności, świat się zmieniał albo i nie. Potem zaś po wielu latach tylko jacyś dłubkowie dowodzili, że było inaczej, że może ktoś to sfingował, a w ogóle to nie o to chodziło. Nikt tego nie słuchał, bo uwaga ludu ulotna jest i niecierpliwa. Poza tym kto chce słuchać, że się kiedyś dał nabrać?
Jedno zdjęcie
No i mamy swoją ikonkę. Od razu zastrzegam się, że cała sprawa polega na tym, że ludzie ze zdjęć cierpią zazwyczaj naprawdę i warto już na początku próbować oddzielić empatyczne emocje od zagadnień ogólnych. Kto tego nie robi – idzie na lep organizatorów takich zdarzeń, gdzie zdjęcia wzmacniają tylko szkodliwe efekty rozdziału takich dwóch perspektyw. A więc mamy zdjęcie afgańskiej (?) dziewczynki. Mamy więc swoją ikonę, obok zdjęcia Kim Phut (autor nagroda Pulitzera) z wojny w wietnamie, czy zdjęcie Aylana Kurdi, chłopczyka który utopił się w trakcie imigranckiej podróży swojej rodziny. To pierwsze zdjęcie zakończyło wojnę wietnamską, co może można uznać za sukces, ale raczej nie w powstrzymywaniu postępu komunizmu, czy zakończeniu tej wojny. Zdjęcie z utopionym chłopcem otworzyło bramy dla uchodźców w 2015 roku. Wtedy uznano to za gest humanizmu wobec takich skrajności, jednak patrząc z perspektywy tych 6 lat od kryzysu uchodźczego chyba już wszyscy wiemy, że i był to błąd zapraszającej Merkel, i że zaczęły się procesy trudne dziś do powstrzymania ale za to negatywne, zaś sami imigranci, zachęceni co najmniej bezczynnością Europy sami narazili się na niebezpieczeństwo. Ile dodatkowych pontonów, często zatopionych, spowodowało to zdjęcie, kiedy ruszono na wieść, że Europa bijąc się w piersi nad trupkiem dzieciaka otworzyła swoje podwoje w samozachwycie nad własnym pięknoduchostwem? Tu zdjęcie – a po drugiej stronie twarde realia.
Już wielu ostrzegało, że po pierwszych próbach na granicy białoruskiej dojdzie do eskalacji. Na pierwszy front poszły byczki, potem już się zrobiło koedukacyjnie, doszły koty, i coraz bardziej chwytające za serce medialne relacje imigrantów. Testowano też i Litwę, ale tam się raczej nie udało i widać deeskalację ruchów Łukaszenki na tym kierunku. A u nas idzie jak z płatka i właśnie eskaluje. Mieliśmy już trupy (idzie zima i się dopiero rozhula), ale to nie chwyciło. Trup to trup, żadna łezka się nie poleje. Ale dziecko, to już inna sprawa. Mamy więc ikonkę. Serce się ściska na sam widok. No i teraz można nim wymachiwać w Sejmie, pokazywać po mediach, że takiego szkraba się wywaliło z Polski w ciemny las Łukaszenki. A więc Łukaszenka będzie eskalował, bo ma efekty. Na Litwie jest pełna zgoda sił politycznych co do tego co to jest, po co to jest i kto jest Czarnym Ludem. U nas połowa sceny politycznej i mediów chyba więcej, nadaje jak z rosyjskiej i białoruskiej telewizji. Dosłownie toczka w toczkę, a znam się bo kanały takowe posiadam, wszak jestę rusycystom… A więc Łukaszenka ma swoją piątą kolumnę za swoją granicą (chcę wierzyć, że nieświadomą swej głupoty pożyteczności) i osiąga swoje cele. Bo destabilizacja realna w pasie granicznym to pikuś, kiedy można z Mińska zarządzać eksportem kryzysu w kraju ościennym. Ba, mając przecież jeszcze tyle w zanadrzu.
Kryzys na granicy
No bo powiedzmy sobie jasno – w komunikacji są tu duże zapasy. Można mnożyć zamarznięte trupy (jak dzieci to tym bardziej – zdjęcia), można dorzucać same dzieciaki. Może jakieś samobójstwo? To jest cwane, bo nie można tu zagrać ilością, tę należy miarkować. No, bo jak się pojawią tysiące ludzi w pasie granicznym, to opozycja może stracić argumenty, bo wyjdzie, że może być zalew. A więc będziemy ciurkać po kilkadziesiąt osób w trybie dwuzmianowym, bo te grupy się tam wymieniają jak na szychtach.
Bądźmy szczerzy – takie różnice w podejściu u nas i na Litwie (bo problem jest przecież taki sam) wynikają z różnic w sytuacji politycznej. U nas jest wojna plemienna i nie ma chwytu, którego każda ze stron nie użyłaby przeciwko drugiej. Nawet agnostyczna i antykatolicka Lewica ma dziś pełne usta Ewangelii, po to by wykazać hipokryzje znieczulicy religii miłości deklaratywnej. A więc można i użyć dziecka. Za tydzień będzie już inny argument i o dziewczynce nikt się nie zająknie. Ja wiem – humanitarny gest dla potrzebującego to presja serca, nawet rozumu. Ale gdyby tak takie dziewczynki, no i może chłopczyków przyjmować, bo to takie wzruszające, to jaki to będzie sygnał dla tych imigrantów, którzy siedzą tam gdzie są, lub w najbliższym kraju po opuszczeniu swego zbombardowanego domu. Pomijam już fakt, że gros koczujących przy granicy to imigranci ekonomiczni, uciekający wcale nie przed bombami, ale od biedy w poszukiwaniu lepszego świata. I powiedzmy, że wzruszymy się zdjęciem i mamy zaraz na granicy tysiące takich dzieci, a jak i dzieci to i rodziców. I tak po kawałku – potem dziadkowie i łączenie rodzin i mamy w kraju (w nadziei, że tylko przechodnich) tysiące i setki tysięcy uchodźców, którzy wybrali się w podróż po szczęście. I co wtedy? Będziemy mieli takie enklawy wyłączonej państwowości, jak te we Francji czy Szwecji?
Tak, myśmy kiedyś też byli imigrantami. Tak, Iran też nas przyjął w trakcie II wojny światowej. Znam to na pamięć i argumenty te wylewają mi się już uszami, bo ile można. Ile można manipulować porównując rzeczy nieprzystające do siebie? Emigrowaliśmy na Zachód w ucieczce bardziej przed biedą niż przed prześladowaniami, tak, ale za przyzwoleniem Zachodu. Nie łudźmy się, że nie wiedzieli kogo wpuszczają. Nawet na wizę na kilka miesięcy, ale jak się człek zdecydował, to szedł do obozu przejściowego i czekał na decyzję lub propozycję – gdzie dalej. I jak przyjechał na miejsce to się asymilował, czasami tylko integrował i w ogóle nie kontestował nowej rzeczywistości, do której przecież uciekł. Tu mamy zdecydowanie inną sytuację. Kraje takich gości nie chcą, przynajmniej w takim trybie. To znaczy w Polsce jest łatwiej, bo nie graniczymy z krajami, gdzie uchodźcy uciekają przed bombami i pomoc ma aspekt humanitarny. A to stwarza sytuację, gdzie nie puka do naszych bram rodzina, która ratowała swoje życie, tylko taka, która wybrała się w podróż po życie lepsze. I jak uciekła od bomb, to mogła już w pierwszym kraju poprosić o azyl, który by dostała. U nas to ludzie w drodze do zasobnej (w socjal) Europy.
"Nie jestem nieczuły"
Jak już wspomniałem, mamy dziś różne wojny, nawet takie, gdzie jako broni agresywnej używa się ludzi, co dopiero dobrze skadrowanych dzieci. I robi się to z pełnym cynizmem, z wyliczeniem możliwych reakcji, ale przecież nie na granicy, tylko w całym kraju. Nie wiem dlaczego nasza opozycja nie widzi tego, że taka dziewczynka to skądeś przyjechała, za jakieś pieniądze, że ktoś ją przewiózł, karmił i odziewał w tej podróży. Nie spadła do nas z afgańskiego nieba. Ja wiem, że małej pewnie zimno, ale mam jedno pytanie – gdzie są jej rodzice? Przecież za wzięcie w taką przygodę takiego dziecka (dzieci) to u nas w sądach rodzinnych zabrano by rodzicom prawa do dzieci na jednej rozprawie. Że zdesperowani? Tak? Ja rozumiem, jak by wiali przed bombami, ale tu tego nie ma. Jak się idzie po lepsze życie w innym kraju to wysyła się silnych i zaradnych, by rozpoznali teren i zrobili miejsce. Ale wtedy w trybie legalnym wnioskuje się o łączenie rodzin i wszystko odbywa się bez zagrożenia życia. Legalnie, ale i dłużej. A przede wszystkim mamy do czynienia z porządną weryfikacją kto zacz, czemóż i po co. A nie tak jak postulowała pewna posłanka – „wpuśćmy, a potem zobaczymy kto to jest”. W stosunku do 30-40 osób może i można, ale za nimi zaraz, w ślad za dobrą nowiną, że wpuszczają, podążą tysiące. I co, też się wpuści, a potem zobaczy?
Nie, nie jestem nieczuły. Sam miałem takie dzieci. Ale – a było to za komuny – nigdy by mi nie przyszło do głowy, jeślibym zdecydował się szukać szczęścia na Zachodzie, by brać maluchy pod pachę i wystawać na deszczu pod jakąś granicą. Nie tylko dlatego, że „nasi” by mnie pogonili, ale dlatego, że nigdy nie naraziłbym ich życia, tylko po to, by gdzieś mogło być lepsze.
A to, że się to u nas rozgrywa politycznie, tak, że wręcz przedłuża się ten stan eskalacji grając scenariusz napisany cyrylicą, to już nasza polska przypadłość. W niczym to nie pomoże małej dziewczynce nad granicą, a tylko zaprosi więcej koleżanek, które z chęcią przywiezie agencja turystyczna Łukaszenki, w jaką powoli zamienia się Białoruś. Tak, zdjęcie wzruszające, ale jak mówią mądrzy – trzeba mieć mądrość serca, bo bez niej ma się tylko chaotyczne odruchy emocjonalne, bez kalkulowania konsekwencji własnych poczynań.
I nie mogę nie skończyć na mediach. Jestem pewien, że w wielu redakcjach odbywają się teraz narady jak pociągnąć temat, dostać się do tej rodziny, zrobić fotowywiad z dziewczynką, nadać jej imię i jeszcze bardziej wruszającą historię. Czyli zagrać w tylko jedną, emocjonalną nutę. Odpowiedzialne media wysłałyby równolegle ekipę do Bagdadu, by zrobić serię materiałów o tamtejszych „agencjach turystycznych”, które wysyłają za pieniądze na granicę takie dziewczynki wraz z ich rodzicami. Ale to byłaby inna historia, nie tak wzruszająca i taka obiektywizuąca perpsektywa nie dłaby sie użyć do politycznej walki w kraju.
Mała będzie pewnie marzła, ale – założę się i sprawdzę to -, że za miesiąc nikt sie o niej nie zająknie. Zwłaszcza z grona, które zdawało się, że ostatnio w Sejmie i mediach, dałoby sie za jej los pokroić.
Wszystkie wpisy na moim blogu „Dziennik zarazy”.
Czytaj też:
"Nie pojmuję sensu takiego działania". Prymas Polski krytykuje ministrów z PiSCzytaj też:
Kowalski: Łukaszenka widzi, że ma w Polsce sojuszników