Ale jest jak w starej piosence Mistrza Młynarskiego „Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie”: kiedy się „czasem gościa przerzuci / Do takiej sprawy, co jest na pozór nie do popsucia / I już się prężą mózgów szeregi, i wzrok się pali / I już widzimy, żeśmy kolegi nie doceniali”.
Tym gościem jest oczywiście Donald Tusk. Coś takiego się porobiło z byłym „prezydętem” Europy, że co palnie, to jak chory w kubeł. Wyskoczył z rtęcią w Odrze, i całą dyskusję sprowadził z groźnego dla PiS tematu instytucjonalnej niewydolności systemu reagowania kryzysowego zwekslował na dywagowanie o niejasnych nawet dla fachowców analizach i jakichś tam złocistych glutach wodnych. Potem, na kampusie wzajemnej adoracji dosłownie zdetonował granat w szeregach własnej formacji i całej lewicowo-liberalnej opozycji zapowiedzią, że nie wpuści na listy wyborcze nikogo, kto nie jest zwolennikiem aborcji na życzenie – za którą to zmianą w prawie, abstrahując od faktu, że niemożliwą do przeprowadzenia bez zmiany Konstytucji albo rozpędzenia siłą Trybunału Konstytucyjnego, opowiada się około 15% społeczeństwa, przeciwko około 60% pragnącym zachowania obecnej generalnej zasady, że aborcja dopuszczalna jest tylko w określonych wypadkach, w których uważa się ją za mniejsze zło.