Wśród wielu ciekawych stwierdzeń, jakie w rozmowie padły, kilka zwracało szczególnie uwagę. Jednym z nich była deklaracja, że w Polsce praktycznie nie ma wymiaru sprawiedliwości, a reformy w tym obszarze muszą być absolutnie radykalne. To deklaracja skrajna, ale też wyjątkowo demagogiczna. Niezależnie od tego, jak wielkie zastrzeżenia można mieć – a można mieć zaiste ogromne – do sądownictwa i innych części wymiaru sprawiedliwości, twierdzenie, że tenże wymiar sprawiedliwości po prostu nie istnieje, jest zwyczajną nieprawdą. Mało tego – deprecjonuje pracę tysięcy ludzi, którzy w jego ramach, nierzadko narażając się przełożonym, starają się wykonywać swoją pracę uczciwie i rzetelnie. To ocena typowa dla poetyki politycznego manicheizmu, w którym nie ma miejsca na cienie, subtelności i szacunek dla instytucji, a głównym przeciwnikiem są umiarkowani z własnego obozu.
Można też założyć, że takie postawienie sprawy przez prezesa PiS jest zapowiedzią tego, jak ugrupowanie rządzące może odnieść się do projektów reformy wymiaru sprawiedliwości, które ma przedstawić Andrzej Duda. Z pewnością nie ułatwi to też rozmów ze środowiskami prawniczymi, jakie ewentualnie chciałby prowadzić prezydent.
Tu trzeba sobie zadać pytanie, czy wypowiedź Kaczyńskiego była w jakikolwiek sposób skoordynowana z bardzo konfrontacyjnymi wobec Pałacu Prezydenckiego stwierdzeniami Zbigniewa Ziobry, wygłoszonymi w wywiadzie w tygodniku „W Sieci” (czy może raczej obecnie „Sieci” ze względu na absurdalne problemy prawne). Kaczyński w Radiu Maryja stwierdził wprawdzie, że weto prezydenta należy już do przeszłości i trzeba iść dalej, ale całość jego wypowiedzi trudno było odebra inaczej niż pogrożenie Andrzejowi Dudzie palcem: „Dobra, Andrzej, tym razem ci odpuszczam, ale jeśli jeszcze raz brykniesz, inaczej pogadamy”.
Zbigniew Ziobro tymczasem nie bawił się w subtelności i zwrócił się do prezydenta tak, jakby stał za nim mandat mocniejszy niż ten, jakim dysponuje Duda. Może to oznaczać dwie rzeczy. Albo Ziobro zaczął własną grę, nie tyle z prezydentem, co raczej z Jarosławem Kaczyńskim, wobec którego zamierza się pokazać jako twardszy i bardziej bezwzględny dysponent jedynej i objawionej prawdy na – umownie mówiąc – prawicy; albo jest po prostu ustami prezesa i gra w tym duecie złego policjanta, który mówi to, czego na razie woli nie mówić głośno sam Kaczyński.
Druga deklaracja Kaczyńskiego, złożona w wywiadzie, dotyczyła planu, który do niedawna nazywany był „repolonizacją mediów”, a dziś jest określany bardziej neutralnie jako „dekoncentracja mediów” – i tego określenia używał Jarosław Kaczyński. Mówiąc całkiem wprost – choć oczywiście nie mogą tego powiedzieć przedstawiciele rządu – chodzi o to, żeby uderzyć w niemiecką własność mediów w Polsce. Gdy ten plan, jeszcze pod nazwą repolonizacji, był omawiany po raz pierwszy kilka miesięcy temu, wytknąłem jego słabe punkty. Nic się tu nie zmieniło poza tym, że dziś wydaje się, że konkretów jest nieco więcej. Konsekwencje natomiast mogą być tak samo fatalne.
Gdy przedstawiciele rządu stwierdzają, że chcieliby wzorować się na rozwiązaniach francuskich, zapominają, że te rozwiązania zapobiegły powstaniu zagranicznej własności w mediach nad Sekwaną. W naszym przypadku jest inaczej: zagraniczna własność jest już w ogromnym stopniu obecna, a regulacje miałyby zmusić zagranicznych właścicieli do ograniczenia tej obecności – a to już całkiem inna sytuacja, znacznie poważniejsza i generująca nieunikniony konflikt na poziomie UE. Kolejny konflikt.
We wspomnianym tekście sprzed paru miesięcy pisałem między innymi o tym, że przy bliższej analizie okazuje się, że kryterium własności zagranicznej lub rodzimej wcale nie decyduje o tym, czy dane medium jest rzetelne czy nie. Owszem, może decydować (ale też nie zawsze) o tym, czy medium jest przychylne wobec obecnej władzy czy nie, ale przecież przychylność dla tego czy innego rządu nie może być kryterium, na podstawie którego będziemy stwierdzać, czy państwo powinno z danym biznesem medialnym wojować czy nie. To byłyby już kryteria iście erdoganowskie.
Największe wątpliwości budzi jednak kwestia tego, kto miałby przejąć biznesy medialne, których musieliby się pozbyć zagraniczni właściciele w wyniku wejścia w życie przepisów dekoncentracyjnych. Tu mowa jest o polskich firmach i spółkach skarbu państwa. Polskie firmy prywatne można od razu skreślić – media są dziś biznesem skrajnie trudnym, a prowadzenie stacji telewizyjnej czy dużego portalu to ogromne inwestycje. Trudno sobie wyobrazić, żeby znaleźli się przedsiębiorcy, gotowe wziąć na siebie taki ciężar, w dodatku obciążony politycznymi konotacjami.
Pozostają zatem spółki skarbu państwa. To zaś oznacza, ni mniej ni więcej, ale faktyczne upaństwowienie, a co za tym idzie – poddanie rządowej kontroli kolejnych mediów. Niektórych może to cieszy – mnie skrajnie by niepokoiło. Głównie dlatego, że takie rozwiązanie w żaden sposób nie przechodzi „testu Warzechy”. Przy zmianie władzy i przejęciu spółek skarbu państwa przez inną ekipę, wspomniane media stałyby się jej tubami. Trzeba też przyznać, że nawet bez zmiany władzy, gdyby miały one zacząć dobijać do poziomu niektórych programów TVP, których nie są w stanie oglądać już nawet zwolennicy „dobrej zmiany”, nie byłoby się z czego cieszyć. Krótko mówiąc – przejmowanie kontroli nad do niedawna prywatnymi mediami przez rząd nie jest dobrym pomysłem, skończyć się może za jakiś czas absolutnie fatalnie, a niestety musiałoby być konsekwencją wprowadzenia przepisów dekoncentracyjnych.
Jest wreszcie aspekt strategiczny. Ofensywa przeciwko mediom prywatnym – trudno byłoby to uczciwie inaczej nazwać – musiałaby wywołać gigantyczny sprzeciw, co zresztą stwierdził sam Kaczyński. Rząd dostarczyłby świetnych argumentów – również za granicą – tym, którzy od dawna twierdzą, że chce ograniczyć wolność słowa (a przecież gdzieś w tle majaczy jeszcze absolutnie fatalny i bardzo groźny pomysł ustawy przeciw „fake newsom” – to temat na osobny tekst), a w UE otworzyłby kolejny front, ogromnie angażujący polskie zasoby i będący potencjalnym źródłem problemów, bo tu – inaczej niż w przypadku choćby Prawa o ustroju sądów powszechnych – nietrudno byłoby wykazać złamanie konkretnych przepisów prawa unijnego, dotyczących swobody przepływu kapitału.
Pomijając fakt, że podkręcanie rewolucji w kolejnych dziedzinach i rewolucyjnych nastrojów w elektoracie jest fatalnym pomysłem samo w sobie, PiS ogromnie ryzykuje. Jedną z przyczyn przegranej w 2007 roku był zmęczenie elektoratu ciągłą wojną w sytuacji, gdy wielu oczekiwało – by zacytować Mariusza z pierwszego odcinka „Ucha Prezesa” - spokojnej konsumpcji owoców zwycięstwa. Rozpoczynając kolejne konflikty w momencie, gdy nie ucichły jeszcze poprzednie – i czyniąc to wbrew zapowiedziom uspokojenia i skupienia się na sprawach gospodarczych – PiS ryzykuje powtórkę scenariusza z 2007 roku.
Czytaj też:
Gabryel: Polska ruletkaCzytaj też:
Co dalej z sądami?Czytaj też:
Lisicki: Szaleństwo komisarzy z BrukseliCzytaj też:
Ziemkiewicz: A więc wojna
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.