Jeżeliby "Białą odwagę" Marcina Koszałki sprowadzić jedynie do artystycznych zdjęć tatrzańskich turni, to byłby to niewątpliwie jeden z ładniej zrealizowanych filmów ostatnich lat. Widać, że reżyser jest pasjonatem wspinaczki wysokogórskiej i kocha nasze tatrzańskie szczyty. Autor zafascynowany jest góralami i ich wyrazistą specyfiką. Problem w tym, że wskutek tych fascynacji Marcin Koszałka postanowił zająć się tematem epizodu Goralenvolku z lat drugiej wojny światowej i przy okazji rozprawić się z symbolem góralszczyzny jako archetypem narodowej tożsamości.
W rezultacie powstał film, który ma dwa plany. Pierwszy to czysto autorska wizja zjawiska kolaboracji części górali z hitlerowcami potraktowana w sposób w dużej mierze dowolny i wymyślony w stosunku do rzeczywistych faktów. A gdy już Koszałka wykreował swoją wymyśloną wizję współpracy części górali z Niemcami na Podhalu, pojawił się drugi plan – relatywizacja kolaboracji. Twórca filmu umodelował losy bohatera, którego można utożsamiać z Wacławem Krzeptowskim, liderem Goralenvolku, w taki sposób, by jawił się on jako bohater szekspirowskiej tragedii. Postać, która w większym stopniu wzbudza współczucie niż niechęć.
A przecież wystarczyłoby z pewną dozą pokory wobec faktów po prostu zrekonstruować autentyczne losy Wacława Krzeptowskiego, który przed wojną był jednym z politycznych liderów górali jako działacz Stronnictwa Ludowego, potem poszedł na kolaborację z nazistami i wreszcie zginął powieszony przez partyzantów AK na ulicznym słupie w Zakopanem.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Do Rzeczy.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.