Po uniewinnieniu − i to po kompromitującym, kilkunastoletniem procesie − Stanisława Kociołka oraz uznaniu masakry na Wybrzeżu za „pobicie ze skutkiem śmiertelnym” wydawało się, że degrengolada polskich sądów dalej już zajść nie może. Nic podobnego. Uniewinnienie Sawickiej to skandal jeszcze większy, podważający wiarę w jakąkolwiek sprawiedliwość w państwie rządzonym przez postpeerelowski establishment.
Nie jestem prawnikiem, ale bez trudu znalazłem w wyszukiwarce kilka opinii prawników bez wątpienia uprawnionych do zajmowania w tej sprawie stanowiska − ot, choćby profesora Kruszyńskiego, którego swego czasu indagowała „Rzeczpospolita” właśnie na okoliczność procesu posłanki Sawickiej − zapewniających, że w polskim prawie nie istnieje amerykańskie pojęcie „owoców zatrutego drzewa” i nawet jeśli istnieją wątpliwości, co do sposobu zebrania dowodów, wina pozostaje winą i podlega karze. Wina posłanki Sawickiej nie ulega najmniejszej wątpliwości, potwierdził ją zresztą w kuriozalnym uzasadnieniu ten sam sędzia Rysiński, który specjalistkę od „robienia biznesu na służbie zdrowia” uwolnił od kary. Wygląda więc na to, że orzekał on nie na podstawie polskich kodeksów, tylko amerykańskich seriali.
Ale dla przeciętnego obywatela sygnał jest jasny: można kraść, byle być z Platformą, i w ogóle − z szeroko rozumianą kastą rządzącą. Prawo jest do skazywania frajerów i pisowców. Kto z Tuskiem, temu włos z głowy nie spadnie. Chyba, że powróciłaby „duszna atmosfera IV Rzeczpospolitej” − dlatego właśnie establishment III RP, utuczony na rozkradaniu masy upadłościowej po PRL, korupcji, wymuszeniach urzędniczych, nepotyzmie i mafijnych układach, „władzy raz zdobytej nie odda nigdy”. Nie po dobrej woli, w każdym razie, cokolwiek by tam bredziły najemne autorytety o demokracji. Za dużo ma do stracenia i zbyt dobrze wie, za ile świństw musiałby zapłacić.
Sygnał wysłany haniebnym wyrokiem wzmacnia Donald Tusk, akurat w tym momencie zapowiadając (fakt, że po raz kolejny, i że jak premier mówi, to mówi) odwołanie ministra Gowina. W rządzie, w którym jest i Szumilas, i Nowak, i Arłukowicz, i Boni, i cała rzesza innych ministrów kompletnie skompromitowanych krańcową indolencją i zawalaniem wszystkich prowadzonych spraw, akurat Gowin, który sobie wcale nieźle radzi i z deregulacją, i z problemem nieracjonalnej struktury sądów, jest zdaniem premiera do odwołania. Mówi się, że dlatego, iż odkąd Tusk wziął kurs na zdobycie eurosynekury i związanego z nią immunitetu, nie do przyjęcia są dla niego reprezentowane przez Gowina (i skądinąd zapisane w dokumentach programowych PO, ale kto by się tym przejmował) konserwatywne wartości. Zapewne, ale swoje znaczenie musi mieć także i fakt, że minister Gowin z prawniczym establishmentem, zwłaszcza sędziowskim, wszedł w otwartą wojnę.
Nie zgadzam się na używanie pojęć typu „błąd”, nie zgadzam się z komentatorami, którzy wyrażają ubolewanie, że na ołtarzu walki z PiS złożono walkę z korupcją etc. To nie jest żaden błąd, to system. System, w którym kilku milionowa klasa panująca, która przeniosła swą instytucjonalną przewagę i przywileje z PRL i wściekle ich broni, walczy o utrzymanie dominacji. O utrzymanie owego prawa do − jak to ujmował Towarzysz Szmaciak − „dojenia” całej reszty. To jest cała ideologia III RP, cała jej strategia i cały podział polityczny.
Sędzi Tuleya, który skazał doktora G. na symboliczną karę i pijarowsko „przykrył” ten wyrok werbalnym atakiem na CBA, okazuje się neptkiem. Sędzia Rysiński poszedł jeszcze dalej i zrobił odwrotnie − on łapówkarę uniewinnił, a ustnie wymierzył jej karę „odpowiedzialności moralnej”. Po sprawie doktora G. Wojciech Młynarski − jeden z wielu ludzi niegdyś wspaniałych, u których ostatecznie poczucie przynależności do establishmentu i solidarności z jego interesami przemogło nad przyzwoitością − rymował w TVN „sędzia Tuleya, moja nadzieja”. Nie mogę się doczekać, jak zrymuje „sędzia Rysiński”, bo mnie, ignorantowi w pisaniu wierszy, przychodzi do głowy tylko „świński”, ale taki rym przecież w oczywisty sposób nie ma tu zastosowania.